by Katarzyna Kwasek


sobota, 8 grudnia 2012

Once in a year

Mikołajkowemu nastrojowi nie ma końca, szczególnie gdy przypieczętowuje go solidna warstwa śniegu upiększająca nawet najbardziej niewdzięczne okolice.

W mikołajkowy dzień nie sposób nie mieć dobrego humoru, szczególnie gdy serce poruszają sceny z życia (nie)codziennego, mikołajkowego.

W tramwaju siedzi sobie grupka panów o reputacji zapewne nieciekawej, wśród nich jeden obrodziały niemalże jak Mikołaj, czy święty czy nie to nie mnie oceniać.

Wsiada do owego tramwaju pani z dziewczynką, córeczką zapewne, a mnie nie sposób ich nie obserwować mimo, że pochłonięta jestem widokiem Łodzi zza szyb tramwaju. Która, o dziwo, jest naprawdę ładna. Nocą. Pod warstwą śniegu. Ale jednak ładna.

Jeden z panów, podchodzi do dziewczynki i daje jej czekoladę, ot tak -  a urzeczone dziecko dzierży ją w rączkach jakby był to prezent od prawdziwego Mikołaja.

A mnie się serce raduje, gdyż wzruszam się widząc takie scenki. Wzruszam się, a za chwilę besztam w myślach, dlaczego tak szybko oceniłam tego człowieka.
Może i był to typ spod ciemnej gwiazdy, ale to jak traktuje nieznajomą uroczą dziewczynkę, sprawia, że w tej jednej chwili staje się świętym!

Do czego zmierzam - każdy z nas może taki być i to nie tylko raz na rok. Owszem, czasami ludzie nas mocno irytują i jedynym prezentem jaki im chcemy dać, to dać w dziób, więc dlaczego w ten jeden dzień szóstego grudnia naprawdę jesteśmy w stanie dla wszystkich być mili?

Zapewne jest tak, że każdy myśli - "no dobra. Tego jednego dnia mogę się uśmiechać, a nie warczeć na wszystkich dookoła, jutro od nowa będę burczeć jak to nienawidzę świata".

Ja jednak wolę myśleć, że jako jeden gatunek, walczący o przetrwanie tak samo, i choć nierówny jeden drugiemu - mimo pięknych haseł "każdy inni wszyscy równi" Paulo Coelho - naprawdę żyłoby nam się lepiej gdyby codziennie były Mikołajki.

Oczywiście także w Mikołajki czasem ktoś warknie zupełnie bez powodu, ale na większość naszego gatunku naprawdę działa George Michael śpiewający "last krismys aj gew ju ma hart" (pisownia przystosowana dla posługujących się polisz ingliszem), światełka, śnieg, a gdy Polsat urzecze nas Kevinem samym w domu czy Nowym Jorku, to już po prostu pełnia szczęścia.

Dlatego proponuję się starać być znośnym nawet, gdy śnieg stopnieje, a puszczanie hitu Wham! stanie się pozbawione racji bytu. 
No i oczywiście, przestańmy oceniać ludzi po pierwszym spojrzeniu, choć szufladkowanie bardzo nam ułatwia życie.


A jak Wam zaczyna brakować sił do bycia serdecznym, obejrzyjcie sobie bujną fryzurę George'a i przestańcie hejtować wszystko, co się da.




Pozdrawiam, zaczarowana Kate Little Acid.

sobota, 1 grudnia 2012

man's world

Od kiedy wczoraj obejrzałam wywiad ze znaną blogerką modową (to zjawisko to coś więcej niż  hipster, a zarazem mniej niż ikona stylu, choć o to nie trudno w polskim szołbizie) oraz od kiedy zaczęłam mieć czas na to żeby zastanawiać się nad tym, co powiedziała (dziś wieczorem w drodze do swego pałacu zimowego), wielce pochłonęła mnie myśl, której nie sposób przeczytać nie nucąc piosenki charyzmatycznej Danuty Rinn...


GDZIE CI MĘŻCZYŹNI?


Bam. Jest. Temat  do głębokiej refleksji.
Moje drogie, moi drodzy. Co się dzieje z płcią brzydką w dzisiejszych czasach?
Dlaczego feminizacja panów jest tak daleko posunięta i cały czas granica między tym co męskie a co damskie zawęża się?

Tak sobie myślę, że pewnego dnia, gdy już wszyscy dawno zapomnimy o końcu świata, a nawet o kilku kolejnych tym razem zapowiedzianych nie przez Majów, a przez dziennikarzy TVNu - nadejdzie dzień, w którym poczciwa komedia "Seksmisja" przerodzi się w rzeczywistość bez Stuhra i Łukaszewicza, a z nami w rolach głównych.

Dlaczego zamiast prawdziwych chłopaków/mężczyzn, roi się od rozgorączkowanych i rozczulonych nad kolorem kołnierzyka przy koszuli oraz swoim słabym samopoczuciem panien z zarostami?

Nie chodzi o księcia na białym rumaku, nie chodzi o Jamesa Deana, Bonda czy Morrisona.
Chodzi po prostu o zaangażowanego, silnego, zdecydowanego faceta, z którym rozmawiając nie zaczynasz się zastanawiać czy to przypadkiem nie gej 
(pozdrawiam wszystkich gejów, ale niestety chłopaki - mamy te same obiekty zainteresowań, więc podejrzewam, że i Wam i nam, niewiastom byłoby łatwiej gdyby to było wypisane na czole. he he he).

Nie chodzi też o to, że facet ma o siebie nie dbać, jednak przesada nigdy nie była w niczym dobrym rozwiązaniem. Metroseksualizm, drodzy czytelnicy, jest jednak passé.


Wydaje się, że granica płci jest dość wyraźna, oczywiście mówię tutaj o drugorzędnych cechach. Mówiąc dosadnie aczkolwiek oględnie - koń jaki jest każdy widzi.

W praktyce tak nie jest, bo oprócz heteroseksualistów i homoseksualistów zarysowuje się grupa jakby niezdecydowanych, bojących się kobiet, facetów. I o niej cały czas mówię.
I na myśl o niej serce mi pęka, ręce drżą, a łza na rzęsie mi się trzęsie.



Drodzy zainteresowani wywodem czytelnicy.

Oczywiście, że nie zawsze to płeć brzydka musi wychodzić z inicjatywą, ale jeśli już któraś strona z takową wyjdzie, to warto, by właśnie to Bestia, a nie Piękna się zaangażowała na chwilę.
Bowiem amerykańscy naukowcy udowodnili, że kobieta po pierwsze potrzebuje w męskich ramionach oparcia, bezpieczeństwa, siły - i jednak to do pana należy ubieganie się o względy pani.

Wiem, że wychodzi tutaj ze mnie konserwa, beton, czy tam asfalt a może nawet kostka brukowa. Ale spróbujcie się ze mną nie zgodzić.


Tak, tak stworzeni jesteśmy i niezależnie od tego jak bardzo świat stanie na głowie natury się oszukać nie da. 
Chcemy parytetów i równego wynagrodzenia, ale chcemy też by nas przepuszczano w drzwiach i całowano w rękę na powitanie.


Post dedykuję wszystkim znajomym singielkom, jak i tym szczęśliwie zachłopaczonym :)


Pozdrawiam, zdezorientowana Kate Little Acid.

wtorek, 25 września 2012

Stereotypy

Dzisiejszy post będzie swego rodzaju buntem nad buntem, czyli innymi słowy brakiem buntu przed stereotypami. Albo przynajmniej próbą wyjaśnienia mojego stanowiska na ten temat.


Powiem szczerze - wkurzają mnie zarówno ludzie kierujący się wyłącznie stereotypami, jak i ludzie próbujący udowodnić, że stereotypy biorą się z niczego i nieludzkim jest kierowanie się w nimi. W ogóle, ba! Nieludzkim jest ocenianie ludzi bez poznania ich!

Owszem, zgadzam się, zanim nie będę miała z kimś kontaktu, nie zamierzam go oceniać, ale... tak się nie da. Jesteśmy aż, ale też TYLKO ludźmi i ludzką rzeczą jest ocenianie, komentowanie i budowanie sobie opinii. Często - niesłusznie. Niekiedy jednak - zupełnie sensownie.

To, co próbuję Wam właśnie niezgrabnie wytłumaczyć to fakt, że stereotypy nie biorą się znikąd. 
Nie biorą się też z zachowania jednej osoby. Dajmy na to, że nie istnieje ukochany i obśmiany przez Polaczków (i nie tylko) stereotyp blondynki, a jedna z naszych znajomych przepada za różem i na jej głowie lśni włos blond. W dodatku nie grzeszy inteligencją.
Co wtedy? Ano nic, na pewno nie zrzucamy tego na jej kolor włosów czy umiłowanie do różu.
Jednak jeśli od pewnego czasu panie o IQ ok. 70 wykazują tendencję do stylu ubierania a la biały kozaczek, a dodatkowo zły PR robią im osoby 'publiczne' tj.  Paris Hilton czy Britney Spears to nie dziwota, że wszystko układa się w całość i tak a nie inaczej patrzymy na tego typu dziewczyny.

Inny przykład. W takim kraju jak Polska chłopak o budowie pacholęcia, jeszcze nie przeszedłszy okresu dojrzewania, zaglądający niekiedy do H&M i ubierający się powiedzmy - modnie, będzie uznany za geja. Dlaczego, już tłumaczę. Po pierwsze, w Polsce panuje jedna moda - CZARNY WYSZCZUPLA.
Nieważne, że ważę 100 kg i noszę leginsy! Ważne jest to, że optycznie czarny wyszczupla. I basta. Lepiej nosić czerń niż pójść na siłownię. W końcu bardziej się kalkuluje.
Polaczki niestety na modzie się nie znają i biedne chłopczę, które jeszcze masy mięśniowej nie nabrało, jest w tej sytuacji pokrzywdzone.
Ale trzeba na to spojrzeć też z innej strony. Jak się nosi różowe koszulki plus żółte spodenki z krokiem w kolanach i robi zdjęcia na fejsa z nóżkami wykrzywionymi jak ostatnia sierota, a H&M traktuje jak najlepszy sklep na świecie, to nic dziwnego, że nie wyjdzie z tego nic męskiego. No niestety. Sorry. Ludzie patrzą. I ludzie wzrokowo budują sobie ocenę. Ludzie oceniają. I tego się nie da zmienić, ale z tym da się żyć.

Tylko jak żyć... panie premierze... jak żyć...?



A teraz ostatni, najbardziej zabawny przykład, że stereotypy nie biorą się znikąd. Przykład ten będzie oparty na faktach. (nie na ''faktach autentycznych'', ale o gramatycznym nazizmie kiedy indziej).

Otóż w ostatnich dniach zdarzyło mi się mieć styczność z funkcjonariuszami policji. Cała sytuacja jest bardzo zabawna. Mianowicie przy rutynowej kontroli o późnej godzinie wieczornej pan policjant pyta mi się co robię, odpowiadam mu więc grzecznie, że studiuję. Prawo sobie studiuję.
Okej. Pan policjant jednak drąży temat... - Ale JAKIE prawo pani studiuje?
Ja więc odpowiadam skromnie - no prawo. Prawo. Polskie prawo.
Niestety, funkcjonariusz drąży temat z uporem maniaka. - No ale jakie prawo pani studiuje...?
W końcu drugi mu zaczyna pomagać: - No jakie to prawo pani studiuje? Karne? Cywilne? Czy jakie?
...


Wyobraźcie sobie moją reakcję. Trudno było mi nie wybuchnąć śmiechem. Oto funkcjonariusz państwowych służb myślący, że studia prawnicze w Polsce to do wyboru prawo karne, cywilne, administracyjne... Co więcej, panowie drążyli temat kiedy w takim razie robi się "SPECJALIZACJĘ".
Z trudem powstrzymując się od śmiechu wyjaśniłam im, że studia są jednolite, a po magisterce można zdawać aplikację...

Nie sądzę, że zrozumieli. W końcu - po co komuś, kto prawa strzeże, taka wiedza...?


Och, zgrozo, ironio i co tam jeszcze.
Niech ktoś mi nie wmawia, że stereotyp policjanta-idioty nie został w tym momencie poparty...
A teraz wszyscy policjanci pogratulujcie kolegom po fachu jakże fachowej wiedzy, bo w ten właśnie uroczy sposób budują Wam taki stereotyp półgłupka.


***
Rozmawiają dwaj policjanci:
- Co robisz w wolnym czasie?
- Uprawiam jogę.
- Co ty powiesz... A na ilu hektarach...?

niedziela, 23 września 2012

Trochę inne love story

Założę się, że o tym filmie po prostu nie słyszeliście.
Jest to niezwykle prawdopodobne, ja sama dziwię się, że go odnalazłam (przypadkowo).

Mowa o filmie "Miłość Larsa" ("Lars and the Real Girl").

Jest to najbardziej zaskakujący film ostatnich miesięcy jaki udało mi się obejrzeć. Właściwie mogę go nazwać perełką, bo zwyczajnie - rzadko uda mi się trafić na coś, co mnie tak poruszy (nie wzruszy, bo o to akurat łatwo).

Z każdą minutą tej opowieści byłam w coraz większym szoku, jak daleko zajdzie ta absurdalna, gorzko-śmieszna fabuła! Dlatego nie mogłam oderwać wzroku od ekranu.
A ponieważ sporą część filmów wyłączam po 10 minutach, albo - co gorsza dla mnie - zmuszam się w nadziei, że stanie się coś co diametralnie zmieni moje zdanie o obrazie. Niestety, nigdy się tak nie dzieje. Magnetycznie musi być od samego początku.


I tak było w przypadku "Miłości Larsa". Historia nie z tej ziemi. Główny bohater, Lars, którego gra bożyszcze ostatnich lat - Ryan Gosling, to zdziwaczały, samotny dwudziestosiedmiolatek żyjący w garażu z wyboru, zupełnie odporny na kobiety - właściwie to nimi niezainteresowany.
Aż tu pewnego dnia zamawia sobie idealną dziewczynę.
Z tworzywa sztucznego.
Tak, tak - kupuje przez internet lalkę, coś jak Barbie o ludzkich wymiarach.
I obdarza ją wielkim uczuciem.


Więcej nie zdradzam, bo to powinno wystarczyć, żeby po ten film sięgnąć (dla mnie wystarczyło). Ta historia jest tak bardzo absurdalna, ale bardziej absurdalne są reakcje wszystkich dookoła (szczególnie brata Larsa i jego żony, ale też całej okolicznej społeczności). Jednak oprócz tego tyle w tej opowieści ciepła, przyjaźni, miłości i - z drugiej strony - zupełnego wariactwa, absurdu, że nie wiadomo czy śmiać się czy płakać. Jeśli wziąć taką fabułę dosłownie, to materiał na głupawą komedię.
Ale jeśli lekko przymrużymy oko, dostrzeżemy tu tyle różnych, wspaniałych odczuć i wiary w ludzkość podanej w dobrym stylu, że po ostatniej scenie po prostu się do siebie uśmiechniemy.


Dodatkowym plusem jest główny bohater. A właściwie aktor go grający. Goslinga widziałam jak dotąd w "Pamiętniku" ("The Notebook"), którym skradł serce Hollywood i moje, później w "Kocha, lubi, szanuje" ("Crazy, stupid, love") - które było lekkim i bardzo przyjemnym filmem, ale Ryan zabłysnął tam głównie idealną masą mięśniową, no i oczywiście w "Drive", gdzie z jego ust padło może kilkanaście słów, a mimo to był hipnotyzujący.

Ten facet to trochę fenomen, większość jego ról była do siebie podobna, grając praktycznie milczy, a jednak jest mocno rozchwytywany... To chyba ta nietypowa uroda (nie jest do końca amantem) i smutne oczy, jakby wiecznie zmartwione i takie dobrotliwe.

Jednak po zobaczeniu, jakim jest Larsem, zupełnie zmieniłam zdanie o nim. Od wczoraj uważam go za naprawdę dobrego aktora z ogromnym potencjałem. I cieszę się, że dopiero teraz znalazłam film, w którym gra dziwaka i w dodatku gra go tak dobrze, bo po rolach przystojniaków nie spodziewałabym się, że tak pięknie odnajdzie się będąc nieudacznikiem. Nie jestem sobie w stanie wyobrazić nikogo innego w roli Larsa.
Nie spodziewałabym się, że aktor może mnie aż tak zaskoczyć.

Oprócz tego na uwagę zasługuje rola Emily Mortimer (wcześniej widziana we "Wszystko gra" Allena i "Our idiot brother"), jednak jak dotąd była dla mnie strasznie niewyraźna i nieciekawa. Dobra na tło.  Tutaj gra obok Goslinga główną rolę - bratowej Larsa, od której bije mnóstwo dobroci i zrozumienia dla głównego bohatera. Jest lekko zdziwaczała, czasami irytująca w swojej wyrozumiałości, ale przede wszystkim kochająca. I budzi podziw.
Bo chyba niełatwo zagrać kogoś kto jednocześnie irytuje i zarazem przyciąga...?



To tyle o najdziwniejszej love story jaką można sobie wyobrazić.
Bardzo polecam ten obraz. Na nastające jesienne wieczory jest jak znalazł.
Pocieszny, słodko-gorzki, niejednoznaczny, a przede wszystkim taki, że nie da się oderwać wzroku.
Pozdrawiam!

wtorek, 28 sierpnia 2012

Polskie wesele. Poradnik surwiwalowy

Ostatnio wena twórcza nie była mi w głowie, ale wierzę, że dzięki temu teraz (mam nadzieję) będę mogła rozszaleć się jeśli chodzi o refleksje w ciągłej formie pisemnej.

Jako że ostatnio byłam gościem na bardzo pięknym weselu (ogromne pozdrowienia dla Młodej Pary), postanowiłam podzielić się kilkoma zgrabnymi uwagami na temat tego typu imprez, a może uda się nawet zaliczyć je do worka porad. Zabawnych porad oczywiście.
Jak zwykle przestrzegam przed braniem moich dywagacji poważnie. Chrońcie się przed tym jak najmocniej.


Po pierwsze.
Nie hamujcie się w zjawisku zwanym "obgadem"! Po to są wesela. Wszyscy ukradkiem na wszystkich patrzą i wszyscy wszystkich oceniają. Od tego, oprócz niepohamowanej zabawy i niepohamowanego picia, są takie imprezy. Dlatego oczywiście należy mieć przy sobie osobę, najlepiej psiapsiółę/siostrę/choćby mamę! do uskuteczniania "obgadu". (pomijam partnera, bo facet przy zdrowych zmysłach prędzej od nich odejdzie niż będzie zainteresowany tym rodzajem spędzania czasu na weselu).

Po drugie.
Pamiętaj.żeby.się.uśmiechać. Zapewne na weselach uda Wam się spotkać mnóstwo rodziny, czy tam znajomych. Najpewniej dawno Was nie widzieli. A że człowiek w wieku dojrzewania zmienia się diametralnie, komplementy trzeba nauczyć się przyjmować. A to zgolony dziewiczy wąs (faceci), a to zgrabne przymioty (dziewczęta) - tego się nie da nie zauważyć.
Dlatego należy się zrozumienie dla wszystkich ciotek, kuzynek i babć piąta woda po kisielu. I szczery uśmiech nawet przy najbardziej zawstydzających komplementach.

Po trzecie.
Stylówa. Oto najważniejsza rzecz na trzecim miejscu. Dziw, że nie umieściłam tego na pierwszym, boć to zewnętrze nasze jest poddawane cały czas próbom "obgadu" (patrz punkt Po pierwsze). Ważne, żeby kobiety na wesela nie ubierały spodni, to moja opinia, ale zgodzi się z nią 88% ankietowanych. Istotne, żeby nie ubierać się żałobnie (mamy się weselić jak sama nazwa wskazuje). I co najważniejsze, przed uroczystością należy zamówić mszę za to, by kreacje się nie powtórzyły ;)  albo po prostu mieć odrobinę własnego stylu. Bo inaczej... tragedia! Powtórzone sukienki to jak szpila w plecy. Tak właśnie rodzi się nienawiść wśród kobiet!

Po czwarte.
Zabierz ze sobą partnera/partnerkę. Kogoś do tańcowania. Swojego ''Murzyna''. Jeśli jesteś sama/sam, podkradnij czyjegoś ''Murzyna''. Tańcuj z tatą, koleżanką, Antka szwagra kobity brata synem. Przy ilościach jedzenia podawanych na polskich weselach, trzeba uskuteczniać jakiś ruch, bo inaczej jak siądziemy przy stole, tak już zostaniemy i będą musieli wzywać po nas straż pożarną. A tego, naturalnie, chcielibyśmy uniknąć.


Po piąte.
Spróbujmy powstrzymać się przed zabieraniem jedzenia ze stołu. Instynkt zawsze pozostanie instynktem, o jedzenia trzeba było niegdyś walczyć, ale dziś jest to zbędne, dlatego kulturalnie byłoby pohamować się przed takimi wyskokami. A jeśli już zamierzamy wypchać torebkę żarciem (nota bene do tego potrzeba jest faktycznie torba, a nie kopertówki), róbmy  to dyskretnie. Najlepiej jak wszyscy są na parkiecie. Zachowujmy się jak ninja. Nie zwracajmy na siebie uwagi. Ale już oczywiście najkorzystniej jest po prostu zachować się jak człowiek cywilizowany i nic ze stołu nie podbierać dla pieska. Myślę, że współgoście to docenią, choć wiadomo, pokusa wielka...


Po szóste.
Kontakt wzrokowy podczas tańca. Kiedy przydarzy nam się zostać porwaną/porwanym do tańca przez Antka szwagra kobity brata syna, należy coś zrobić z oczętami, a z drugiej strony głupio tak wpatrywać się komuś w oczy jak gdybyśmy za chwilę mieli wybuchnąć słowami: "Ach, tak bardzo przypominasz mi Jude'a Law... weźmy ślub, teraz, zaraz!". Dlatego fajnie jeśli współtowarzysz ma ciekawy krawat lub element sukienki. Nie wpatrujmy się w podłogę! I oczywiście uśmiech zadowolenia (powód - trafił nam się taki melanż!) nie powinien schodzić nam z twarzy, w końcu może być tak, że "drugi raz nie zaproszą nas wcale..." ;)


Po siódme. BONUS.
Nie udawajmy, że nie znamy hitów disco-polo. Po prostu, śpiewajmy razem z zespołem, w końcu i tak wszyscy jesteśmy Polakami i oprócz Lecha Wałęsy czy Agnieszki Holland wykształciliśmy taki, a nie inny gatunek muzyczny. Taki już nasz urok. I nie oszukujmy nikogo, że przy tych rytmach biodra same nam się nie ruszają. Po prostu, szanujmy nasz folklor i rodzimą kulturę. A że częścią jej są "Majteczki w kropeczki"... no cóż. Przynajmniej jest zabawnie!




Pozdrawiam wiernych, mniej wiernych i zupełnie niewiernych czytelników bloga, Wasza
Kate Little Acid.

wtorek, 17 lipca 2012

This is the world that we live in

Są w naszym życiu takie miejsca, które nas kształtują.
To, gdzie się rodzimy ma przecież kluczowe znaczenie na to, kim jesteśmy i kim będziemy.
Możemy sobie siebie - Polaka, wyobrazić zarówno rodzącego się w Jakucku, ale także w Los Angeles, i wyobrazić sobie, jak nasze życie mogłoby być inne, poprzez tylko i wyłącznie miejsce urodzenia i życia.
Mam wrażenie, że to właśnie miejsca są odzwierciedleniem nas samych. Zaraz po ludziach oczywiście, po naszych najbliższych, z których się składamy poczynając od naszych najmniejszych cząstek genetycznych, przez przyjaciół, znajomych, po to, co kiedyś sami stworzymy - nasze dzieci.
A więc pomijając ich, tak naprawdę warunkują nas miejsca. Czasy, również, ale miejsca w jakiś dziwnie szczególny sposób.


Są miejsca, które zawsze będą przywodziły nam na myśl piękne melodie, i wzajemnie - słysząc muzykę, ujrzymy to miejsce, choćby niechcący...
Miejsca te zawsze będą koegzystowały w naszej świadomości wraz z pewnymi ludźmi, bo - jak wyżej - to co nas kształtuje najbardziej, to inni.


Mogą nawet to być miejsca, w których nigdy nie byliśmy, lub które odwiedziliśmy we śnie. Wszystko zależy od naszej wyobraźni, naszych zmysłów, które połączone stworzą nam najpiękniejsze z obrazów. Jednak to nie powinno wystarczać.


Tkwi we mnie dziwna potrzeba, potrzeba ujrzenia tego wszystkiego, co na tę chwilę widziałam oczami wyobraźni w książkach, co widziałam w filmach i na zdjęciach.
I tkwi pewna obawa, że życie jest tak krótkie, a świat taki różnorodny i piękny, i jednocześnie smutek, że są ludzie, których nie obchodzi co jest poza czubkiem ich nosa.


Zobaczę to, co chcę zobaczyć i co widzę słuchając pewnych piosenek i czytając pewne książki.
W takie dni, jak dziś, chcę zobaczyć wybrzeża fiordowe i poczuć norweski chłód. Czego ciekawość pochłonie mnie jutro, tego jeszcze dziś nie wiem.




Czym byśmy byli bez tych kawałków ziemi, na których żyjemy, i które widzimy? Czym są ludzie bez tej ciekawości świata, ale świata nieco innego niż tylko wakacje  w Egipcie i dwutygodniowe opalanie? Czym są ludzie, dla których wyjazd gdzieś to co najwyżej setka zdjęć by pochwalić się znajomym?
A gdzie w tym wszystkim sami my i właśnie to, co nas kształtuje? Przypadkiem nie zapominamy o sobie i o tym co powinniśmy czuć i przeżywać?






I czy to nie przerażające, że mimo tej naszej całej wielkości, bogactwa, mądrości nigdy nie będziemy w stanie zobaczyć tego wszystkiego, co oferuje świat? Nawet choćbyśmy żyli w jednym miejscu tylko jeden dzień, to niemożliwe. Odkryliśmy już prawie wszystko, przeszukujemy wszechświat, możemy niemalże się teleportować, choćby przez takiego Skype'a, na drugi koniec ziemi.


A jednak, nie jesteśmy tak potężni jak nam się wydaje.
Zapominamy, że potęgą jest nasza planeta i niestety - zapominamy, jak wiele jej zawdzięczamy i w jak wielki sposób, właśnie ona, nas kształtuje... 


Przydałoby nam się trochę więcej pokory i szacunku do świata, w którym przyszło nam żyć. Za bardzo eksplorujemy Ziemię, a zbyt mało sami od siebie dajemy. A w końcu to my - ludzie, ją budujemy. Czasami przydałoby się przystanąć, i westchnąć za Louisem Armstrongiem -








- "What a wonderful world". A reszta niech będzie milczeniem...

środa, 11 lipca 2012

Projekt Dno

Skoro 90% dorosłych (!) ludzi uważa "Projekt X" za porażkę kinematograficzną, chłam i wizję sczezającej godności ludzkiej, to jako osoba pretendująca do miana hipstera, powinnam uważać tę opinię za zbyt mainstreamową i wysnuć przeciwne refleksje, że ten film to perłka! Majstersztyk! Prawdziwa anarchia!...
... ale nie mogę.
Muszę zgodzić się z tą porażającą większością, bo ten film naprawdę sięga dna i dziwię się dlaczego go obejrzałam.
Zrobiłam to chyba w celu sprawdzenia swojej psychicznej wytrzymałości i oczywiście po to, by napisać wspaniałą recenzję!

Ach, jak ja uwielbiam coś krytykować! Krytykanctwo wychodzi mi najlepiej, bo krytykanctwo nie równa się krytyce; krytyka to coś zdecydowanie bardziej wysublimowanego, a ja po prostu zamierzam ten film poniżej zeszmacić, zmieszać z błotem, tylko po to, by zachęcić wszystkich do obejrzenia go i zdania sobie sprawy, jak bardzo jesteśmy porządnymi ludźmi w tej naszej Polszcze.

Bo w końcu u nas picie wódki to sport narodowy (jaka piłka nożna? jaka siatkówka? nie rozumiem tych dyskusji, są bezcelowe), ale wszystko to taka część tradycji, folklor i powód do lansu na tle innych krajów (prócz Rosji oczywiście).


A w USA? Te słabeusze podniecają się tym, że zrobili imprezę, w wyniku której spalono pół dzielnicy.
W wyniku której pół tysiąca nastolatek zaszło w ciążę.
W wyniku której prawdopodobnie poniosło śmierć kilka osób (ale zgrabnie to pominęli).


Błagam... takie rzeczy w Polsce to codzienność. Ta zabawa amerykańskich gimbusów to jakaś żałosna popisówa.


A teraz zupełnie poważnie przez chwilę.
Co za idiota wpadł na zrobienie filmu o totalnej demoralizacji, osiąganiu poziomu -183267 godności osobistej, i jeszcze pochwalaniu tego przez rodziców słowami: "nie wiedziałem, że masz w sobie to coś, żeby urządzić taką imprezę", podczas gdy dzieciak spalił im dom, wjechał autem do basenu i zadłużył do końca życia?

Ja rozumiem, Ameryka, ale w głowie mi się to nie mieści, żeby w ogóle coś takiego puszczać w kinie.
Osobiście chodząc do kina stawiam sobie za cel rozrywkę na niezłym poziomie, ukulturalnienie, odchamienie, jakieś refleksje, głębsze czy płytsze, ale zawsze.
A tutaj?

Jedyne refleksje jakie mi przychodzą na myśl, to, że "USA to bardzo dziwny kraj", "XXI wiek to wiek hipsteryzującej autodestrukcji", "jestem niesamowicie grzeczną i porządną osobą", "nie rozumiem jak osoba o aparycji głównego bohatera może mieć taką laskę, która nota bene wygląda na jego matkę" oraz - "mam nadzieję, że ten film to żart", a także "filmy, które mi się podobają naprawdę są ambitne" i jeszcze "Boże, dlaczego ja to oglądam?".




Jednym słowem, z każdym kto obejrzał tę karykaturę filmu, w dodatku słabą podróbę "Blair Witch Project" jeśli chodzi o wprowadzenie nas do świata przedstawionego, łączę się w "bulu i nadzieji", że nigdy więcej takiego chłamu nie dopuszczą do kin.


Pozdrawiam, chwilowo z nizin intelektualnych, ale zaraz biorę w rękę książkę i wkraczam z powrotem na wyżyny, Kate Little Acid.

poniedziałek, 9 lipca 2012

serious

Dawno nie pisałam, bo mam zbyt wiele myśli, które - wkrótce prawdopodobnie eksplodują, jednak są to na tyle prywatne przemyślenia, że nie byłabym w stanie dzielić się nimi z całym światem, nawet tylko (aż!) tym wirtualnym.


Ale właśnie w związku z tym nasunął mi się wręcz tak idealny temat na post, że aż szkoda go nie wykorzystać, a przy okazji mogę nieco moich myśli puścić w internetowy eter.




Otóż. Czego kwestią jest właśnie takie dzielenie się wszystkimi przeżyciami z dużym gronem ludzi? Czy to odwaga czy już ekshibicjonizm? Mówię tutaj szczególnie o osobach publicznych, które nie stronią w ogóle od zachowywania jakiejkolwiek prywatności.


Osobiście uważam, że najintymniejsze myśli lepiej schować jak najgłębiej, bo i tak nikt inny niż my sobie z nimi nie poradzi, i choć nie należy stronić od dobrych doradców, lepiej pozostać do końca ze sobą w zgodzie.


Na luksus opowiadania komuś historii swojego życia, swoich przeżyć ta osoba musi sobie według mnie zasłużyć. Dzielenie się opowiastkami ze swoich lepszych lub gorszych dni, podawanie tego do publicznego osądu jest w pewnym stopniu utratą godności, bo to idzie za utratą prywatności. Obdzieranie się z tajemnic, sprzedawanie przeżyć to z jednej strony kwestia zaawansowanej cywilizacji, ale z drugiej zacofanie emocjonalne.


Rozumiem, że nie można całkowicie odciąć się od opinii publicznej, ale należałoby ograniczyć to, bo w końcu istnieje pewna grupa osób znanych, ale nie z tego, że zwierzyło się taniemu czasopismu z tragedii w dzieciństwie oraz 'ciężkiej' drogi do kariery, ale z tego, że coś tworzą, są w czymś dobre, wręcz genialne.
Dlaczego więc sprzedaje się swoją prywatność?
Czy tak bardzo zatraca się własną godność dla pieniądza? Warto? Bo czy ktoś kogokolwiek do tego zmusza?


I tu znowu pojawia się bolączka z poprzedniego posta, czyli życie sensacją, jednak tym razem w nieco innej odsłonie. Tym razem chodzi o to czy naprawdę życie kogoś znanego z prasy czy telewizji warto przedkładać nad swoje i tym samym ekscytować się każdą wypowiedzią tej osoby.
Bo nie mowa tutaj o inspiracji, tej niestety we współczesnych sławach ciężko się doszukiwać, gdyż zwyczajnie, reprezentują one w większości poziom poniżej jakiejkolwiek dyskusji.
A jeśli już robią coś inspirującego, to w większości jest to PR, tak zwana pokazówa.


Czasami po prostu dziwię się tym  publicznym osobom, że mają tyle odwagi, tupetu, a jednocześnie tak mało szacunku do siebie, żeby nic nie zostawiać dla siebie. Nie wiem co ich do tego skłania, może to moja naiwność, ale nie chce mi się wierzyć, że są gotowi na to wszystko dla pieniędzy. Na publiczny osąd, na plotki, obmierzłe komentarze, na wystawianie duszy na pokaz.
Jest to po prostu dla mnie niepojęte.
Uważam, że ludzkie przeżycia i emocje są zbyt cenne, żeby ktokolwiek mógł zrobić z nich produkt...
A jednak, głupiutka ja.




Pozdrawiam ze swojej utopii, w której ludzie mają jeszcze szacunek do siebie, a kiedy nie ma się przyjaciela do zwierzenia, pisze się pamiętnik, a nie robi wywiad dla szmatławca.

czwartek, 28 czerwca 2012

Keep calm and turn off the TV

Choć nie jestem fanką postaci podróżniczki Beaty Pawlikowskiej, to jednak darzę ją pewną dozą sympatii za sam fakt, iż ma w sobie tyle odwagi do spełniania niebezpiecznych marzeń, a poza tym osobiście jestem zdecydowanie typem, który nie przesiedziałby w domu całych wakacji, choćby nie wiem co. Podróże mogę zaliczyć do moich pasji, chociaż mój staż i doświadczenia są w nich tak niewielkie (smuteczek).




Jednak ostatnio powiedziała w radio coś bardzo wartościowego, coś pod czym podpisuję się rękami i nogami i co wprowadzam w swoje życie w 100 procentach.
Mianowicie.
Zadała ona sobie samej pytanie, dlaczego wakacje/urlop to taki wyjątkowy czas, w którym nie śledzimy wiadomości, politycznego życia i całego tego bałaganu? Bo po prostu nie mamy na to czasu, za dużo innych, może niekonstruktywnych - ale przyjemniejszych rzeczy mamy do roboty. Stwierdziła więc, czemu nie można przez cały rok, nie tylko w wakacje, przestać słuchać papki jaką nam serwują media w zamian za słuchanie śpiewu ptaków?


Media karmią nas samymi tragediami, politycznymi potyczkami, jeszcze raz tragediami, sensacją, patologią... I jeszcze raz skandalem.
W dzisiejszym szaro-kolorowym świecie, liczy się tylko kto pokazał się w jakim stroju na jakiej 'ustawce'. Nie odkryję Ameryki mówiąc, że dziennikarstwem obecnie rządzi albo skandal obyczajowy, albo skandal w polityce.
Liczy się tylko kto jakie ma ciało, kto z kim spał i kto ile zarobił w ciągu ostatniego miesiąca za kolejny, żenujący program TV.


Z całym szacunkiem, ale mam tego serdecznie dość. I nie będę zapewne osamotniona jeśli wyznam publicznie, że nie oglądam telewizji! (tak, tak, kochani, hipsterzy nie oglądają TV).


I tak mi strasznie wstyd za te media, za tę czwartą władzę, która powinna nam pomagać w osądzie rzeczywistości, a która tak zgrabnie nam to utrudnia, wręcz uniemożliwia...
Co więcej - wstyd mi, bo czuję, że 95% (jeśli nie więcej) społeczeństwa tak naprawdę nie potrafi już stwierdzić, po której stronie leży prawda, a po której skandal.
Sama już nie wiem, czy mnie również nie zrobiono wody z mózgu. Zapieram się z całych sił nie czytając Wyborczej, Onetu ani nie oglądając TVN, ale chwilami brakuje mi tak naprawdę źródła informacji, o którym wiedziałabym, że mną nie manipuluje.




I jeśli mogę wyrazić swoją skromną opinię na temat programu Poranny WF, to zawsze bardzo go lubiłam tak jak Eskę Rock uważam za dobre radio, gdzie przynajmniej muzycznie nie natknę się na chałturę. I zawsze szanowałam Kubę Wojewódzkiego, bo jest inteligentnym człowiekiem.
Ale teraz?
Kiedy znowu na pierwszy plan wkracza skandal? Sama już nie wiem, kto ma rację, kto ma więcej na swoją obronę?


W wolnych mediach - mediach na poziomie nie powinno w ogóle być czegoś takiego, jak rozsądzanie kto ma więcej na swoją obronę, na procesy w sądzie, cenzurę i przyznawanie komuś racji lub nie. Nie powinno w ogóle dochodzić do takich sytuacji.


I tak, co najsmutniejsze - 95% Polaczków osądziło już postacie Wojewódzkiego i Figurskiego przez to, co przeczytały na Pudelku, Onecie i co na TVNie przeczytał im rozemocjonowany dziennikarz, swoim zbulwersowanym głosem.


Z resztą - jak społeczeństwo ma rozsądnie przyznać komuś rację, skoro obiektywizm już dawno przysłoniło coś, co nazywa się manipulacją.








A jako bonus piosenka, która dobrze obrazuje ten nasz cały przaśny bałagan. Nawet nazwiska się niewiele pozmieniały...






Dziękuję za uwagę, 
Zaniepokojona Kate Little Acid.

poniedziałek, 18 czerwca 2012

Haters gonna hate

Tonight, I couldn't help but wonder...




Ile z ''internetowych nas'' jest w nas?
Kiedyś przeczytałam artykuł o tym, że szefowie niektórych firm wchodzą na profile facebookowe przyszłych pracowników, żeby sprawdzić czym się interesują, jakie filmy oglądają, jak często chodzą na imprezy...
I ostatecznie, gdy mają wybierać, wybierają osoby, które często aktualizują profil, ustawiają statusy, mają wiele polubionych stron na facebook'u.
Oczywiście  - nie mówimy tutaj o byciu ''no life'm", spędzaniu wolnego czasu wyłącznie w internecie, tylko o umiejętnym wykorzystaniu takich społecznościowych portali.
Kolejne oczywiście - trudno w dzisiejszych czasach no life'm tak naprawdę nie być. Czytając tego posta spójrzcie Clintowi Eastwoodowi w oczy i odpowiedzcie na pytanie:








I tak, zgodnie z tym co napisałam, zgodnie z tym co widzę na profilach mojej skromnej grupy znajomych, nasuwa mi się jedna wyłączna refleksja. Ile z tego, co publikujemy na facebooku, z tego jakie zdjęcia wstawiamy, jakie ustawiamy statusy jest tak naprawdę nami?



Czy wystarczy do ulubionych autorów wpisać: Wojaczek, Hłasko, Gombrowicz, by znajomi uważali cię za oczytaną/-ego?
Czy wystarczy lubić stronę krytykującą palenie, by zostać uznanym za niepalącego?
Czy wystarczy wstawić korzystne zdjęcie profilowe, żeby wszyscy uważali cię za atrakcyjną/atrakcyjnego?


I jak zwykle, wraz z takimi pytaniami nasuwa się masa spostrzeżeń, dotyczących tego jak bardzo lubimy tworzyć - czasami bardzo, czasami tylko trochę - swój sieciowy wizerunek.


W końcu życie czasami nie wygląda dokładnie tak jak tego chcemy, stąd dobrze jest przez chwilę stworzyć trochę inną rzeczywistość, niż ta, w której przypadło nam aktualnie przebywać.






Tylko niestety, jest cienka linia między tym, co naprawdę sobą reprezentujemy, a  tym co bardzo chcemy sobą zaprezentować. Dlatego może jednak lepiej powstrzymać się z hejtowaniem wszystkiego i przyznać się, że tak naprawdę zespoły jakich słuchamy nie mieszczą się w określeniach "ambient", "metal", "indie", "experimental"?
Może lepiej zamilknąć, niż wpisywać cytaty, jeśli mają to być cytaty typu "Jestem jaka jestem i nikt tego nie zmieni"?








I na koniec, najbardziej głęboka z wszystkich zawartych tu refleksji. No bo co wtedy, gdy na imprezy, na które zdarza nam się uczęszczać nikt nie przynosi aparatu, a na zdjęcia robione telefonem nie ma co liczyć, bo nikt nie ma nowego iPhone'a z aplikacją Instagram? CO WTEDY, CHOLERKA?!
Ano, wtedy pozostaje nam zaszlochać w kącie, i starać się nadrobić czymś innym, niż fajne fotki, z fajnych imprez, na których jesteśmy oznaczeni. W takiej sytuacji - wszyscy jesteśmy no-life'ami.

środa, 13 czerwca 2012

American dream


Kiedy pytają mnie: Czy są takie filmy które mogę oglądać za każdym razem gdy lecą w TV? Odpowiadam: Tak, jako zepsute dziecko popkultury nie znające się na kinie ambitnym i niszowym i oglądające wszystkie ociekające komercją najnowsze amerykańskie produkcje (i wcale nie zażenowane tym faktem), zawsze będę oglądać „Seks w wielkim mieście”.


Rzecz w tym, że jako nowoczesne księżniczki dawno porzuciłyśmy wizję bycia Kopciuszkami. A jednak idea panny porzucającej pantofelek przetrwa wszystko, bo romantyzm przetrwa wszystko. Nawet feministki, palenie staników, parytety (nie to że jestem przeciwko). Typowego kopciuszka z biegiem czasu porzucamy na korzyść bohaterki takiej jak Carrie Bradshaw. Bowiem każda z nas marzy o dokladnie takiej historii jak Carrie (no dobrze, nie generalizujmy, będę mówiła o sobie). Pełna sukcesu, stylowa, wspaniała, charakterna kobieta z wielką choć skomplikowaną miłością u boku, a do tego wszystkiego nie jakimś wypacykowanym tylko istotnie męskim, postawnym amantem, Mr. Bigiem.

W tym momencie wszyscy niezainteresowani tematyką tego kultowego serialu prawdopodobnie już wyłączają kartę mojego bloga w przeglądarce, ale niecierpliwcy! Ten post jest głębszy niż tylko zachwyt nad najbardziej epickim serialem EVER.

Dla mnie ucieleśnieniem kobiecości jest właśnie taka Carrie Bradshaw, a idealną wizją miłości jest właśnie ta jej z Bigiem. Gdzieś na pograniczu nienawiści, pokręcona jak sinusoida, góry, doły, ale ostatecznie milość wielka i z happy endem.

Sam serial trwał przecież 6 sezonów i wspaniałe 6 lat stąd w filmie będącym poniekąd kontynuacją widać już wyraźnie zmarszczki Sary Jessiki Parker (wątpiących w jej urodę potępiam… obkładam ekskomuniką, spójrzcie na siebie), widać już iż Big powinien siwieć a o dziwo ma czarne niczym smoła włosy, widać że Samantha pozostaje niezmienna i niezmienna takoż jest jej pasja, [if you know what I mean…] i  tak wlasnie w zyciu jest, musimy swoje przeżyć a ilość zmarszczek, niedoskonałości ukazuje to wszystko co przeżyliśmy, JAK wiele przeżyliśmy a nasze życie nie polega wyłącznie na byciu mimozą i bezbarwną postacią.

Stąd marzenie o życiu jak Carrie drzemie we mnie, myślę że podobnie jak w każdej z nas. Siedzącej w lofcie w Nowym Jorku ubranej w koszulę nocną oczywiście od Diora. Która przeżyła tak wiele wspaniałych przygód. Tak wiele obrzydliwie drogich par butów. Tak cudowne przyjaciółki jak Charlotte, Samantha i Miranda (i oczywiście Stanford, najbardziej bezpretensjonalny gej wszech czasów). Tak wiele znajomości. Tak wiele kilometrów po Manhattanie. Tak wiele przemyśleń, czasem banalnych, jednak szczery banał uważam za lepszy niż wydumane frazesy.

Chyba od przyszłych urodzin będę sobie życzyła tak wielkiego życia i tak wielkiej miłości jak Carrie Bradshaw, ta cudowna, szkoda, że fikcyjna bohaterka. Jak sama mówi (sezon szósty, ostatni odcinek), w scenie która wzrusza mnie niezmiennie:
 "I'm looking for love. Real love. Ridiculous, inconvenient, consuming, can't-live-without-each-other love. And I don't think that love is here in this expensive suite in this lovely hotel in Paris."


A może po prostu lepiej sobie życzyć takiej weny i takich zbiegów okoliczności, żeby ze swojego życia uczynić coś na miarę hollywoodzkiego filmu…?


Dzisiaj pisała dla Was: Niepoprawna Romantyczka Little Acid.

piątek, 1 czerwca 2012

Na początku było słowo

Z okazji Dnia Dziecka, a może bardziej z okazji tego iż nauka mnie przerasta, więc lepiej byłoby zrobić cokolwiek byleby już nie patrzeć na podręcznik od historii powszechnej, zamieszczam kilka, losowych (a może nie losowych) cytatów z różnych źródeł, które są dla mnie cudowne, wybitne i które w jakiś sposób odnoszą się do mojego życia.
Mam nadzieję, że i Wam się spodobają i mam nadzieję, że nie weźmiecie tego wpisu do końca na serio, jako i każdego na tym blogu.
Pozdrawiam.




1. ‎"Gdy czegoś pragniesz, cały Wszechświat pomaga ci zrealizować marzenia." Paulo Coelho, czyli mistrz oczywistości... Pisarz, którego kochają nastolatki, właściwie którego kocha 70% społeczeństwa, tylko my hipsterzy uważamy go za sypiącego banałami... Niewdzięcznicy.


2. "If you love someone, you have to let them go. If they come back, they’re yours. If they don’t, then you stalk them."— Rose, "Dwóch i pół".
Rose to bohaterka (już właściwie ex-bohaterka) jednego z najzabawniejszych seriali dopóki grał tam Charlie Sheen. Zakochana po uszy w tym niewdzięczniku, który tego nie odwzajemniał, ''stalkowała'' go, szpiegowała i nie odstępowała na krok. W każdym razie - cytat mistrz.


3. Nie byłabym sobą gdybym nie wrzuciła tu cytatu mojego mentora duchowego, Barneya Stinsona, jednak jest ich tak wiele, bowiem mądrość Barneya to coś więcej niż jedno "True story"...
 “Jesus waited three days to come back to life. It was perfect! If he had only waited one day, a lot of people wouldn't have even heard he died. They'd be all, "Hey Jesus, what up?" and Jesus would probably be like, "What up? I died yesterday!" and they'd be all, "Uh, you look pretty alive to me, dude..." and then Jesus would have to explain how he was resurrected, and how it was a miracle, and the dude'd be like "Uhh okay, whatever you say, bro..." And he's not gonna come back on a Saturday. Everybody's busy, doing chores, workin' the loom, trimmin' the beard, NO. He waited the perfect number of days, three. Plus it's Sunday, so everyone's in church already, and they're all in there like "Oh no, Jesus is dead", and then BAM! He bursts in the back door, runnin' up the aisle, everyone's totally psyched, and FYI, that's when he invented the high five. That's why we wait three days to call a woman, because that's how long Jesus wants us to wait.... True story.”


Mam nadzieję, że ogarniacie inglisz, a jeśli nie to w wolnym tłumaczeniu:
"Jezus czekał trzy dni aby wrócić do życia. To było perfekcyjne! Jeśli poczekałby tylko jeden dzień, wielu ludzi nie usłyszałoby nawet, że zmarł. Wszyscy byliby: "Hej, Jezus, jak tam?" a Jezus byłby jak: "Jak tam?! Wczoraj umarłem!!!", a  oni by na to: "Uchm, stary, wyglądasz jak dla mnie na całkiem żywego..." i wtedy Jezus musiałby tłumaczyć jak zmartwychwstał i że był to cud, a tamci mówiliby: "Uchm, okej, skoro tak mówisz, brachu...". Ale też nie zmartwychwstał w sobotę. Wszyscy są zajęci, śpiewając w chórach, tkając, przycinając brody... NIE. On poczekał idealną ilość dni: trzy. Dodatkowo to była niedziela, więc i tak wszyscy są w kościele, i wszyscy są niczym: "O nie, Jezus nie żyje..." aż tu nagle BAM! Rozwiera tylnie drzwi, biegnie do ołtarza, wszyscy są wystraszeni, i DTI (dla twojej informacji), wtedy wynaleziono piąteczkę. 
Właśnie dlatego czekamy trzy dni po to, by zadzwonić do kobiety, bo właśnie tyle Jezus chciał abyśmy czekali...
Prawdziwa historia."


<jara się swoim angielskim>




4. "Mają rozmach, skurwisyny". Siara ("Kilerów 2-óch"). Ten cytat wpasowuje się w każdą, dosłownie każdą sytuację z życia... Po prostu każdą - bo wyobraźmy sobie chociażby wielki korek, albo kolokwium na którym z każdym pytaniem poziom trudności wzrasta o 100%, albo chociaż ironicznie - nasze przygotowania do Euro. No bo czy nie mamy rozmachu?


5. "Jaram się Tobą jak Petunia Dudleyem". Czyli mądrości XXI wieku. Jeśli chcemy komuś nowocześnie powiedzieć, że nam się podoba, passé jest już mówienie: "Chodźmy się chędożyć, zacna dziewojo/milordzie". Teraz mówi się "Jaram się jak Rzym za Nerona" (hahaha), "Jaram się jak pochodnia"...




6. "Jeśli nie chcesz mojej zguby, krrrrokodyla daj mi luby", czyli ironia poczciwego Papkina na wczorajsze puste dziewczęta. Cóż, prawda przetrwała do dziś tylko niestety trochę zmieniona. "Jak kupisz mi loda, to zrobię ci dżinsy"... czy jakoś tak ;-)




7.  W tym punkcie trochę poważniej : "Każdy nosi w sobie dżumę, nikt bowiem nie jest od niej wolny. I trzeba czuwać nad sobą nieustannie, żeby w chwili roztargnienia nie tchnąć dżumy w twarz drugiego człowieka.", czyli mądry Albert Camus. Za mądry. Bo przecież słowa te są tak prawdziwe, że aż boli. Może i dobrze, że na co dzień nie zdajemy sobie sprawy z własnych pokręconych zarazków "dżumy".
A "Dżuma" to jedna z niewielu lektur, które mimo demotywującego faktu, iż były lekturami podobała mi się.




8. "Jej oczy były duże, trochę niebieskie, trochę zielone, z brązowymi plamkami: wielobarwne jak włosy i, tak samo jak włosy, tchnęły żywym, ciepłym światłem." to o mnie, to o mnie pisał Truman Capote w "Śniadaniu u Tiffany'ego", jednej z moich ulubionych książek! Nie wiem skąd wiedział, ale to jest o mnie ;-)




9. "Cieszmy się z małych rzeczy, bo wzór na szczęście w nich zapisany je-est", czyli poziom polskiej liryki muzycznej stale mnie zaskakujący... No, ale przekaz jest, nie ma co, wybitny...




 10. "Naród dobry, tylko ludzie k*rwy". Józef Piłsudski.


Nie wiem skąd tyle wulgaryzmów w tym poście, ale cóż, chyba już nieodłączne z naturą wybitnych jest bycie także dobitnymi...

środa, 23 maja 2012

Our House in the middle of the street

W życiu są tragedie małe i duże.
Wiadomo, małe da się jakoś przeżyć bez wielkiego hałasu.
Powiedzmy - jak złamiesz paznokieć albo przegapisz promocję na szampon w Rossmannie.
Ale są też tragedie wielkie na miarę tych greckich.
Do takich należy choćby koniec jednego z twoich ulubionych seriali. Dodatkowo źle jest, gdy to pierwszy z twoich ulubionych seriali. 
Wrzaski, szaleństwo, obłęd, stany przedzawałowe, migotanie komór, drgawki, masowe przedawkowania vicodinu.
Diagnoza jest tylko jedna - właśnie puścili ostatni odcinek "House'a".

Koniec pierwszego serialu, który namiętnie oglądałam od deski do deski. Który chwilami naprawdę zapierał dech w piersiach.

Doktor House - człowiek, który dał mi tyle ripost żeby zabłysnąć w towarzystwie i który miał więcej błyskotliwych tekstów niż Oscar Wilde, Paolo Coelho, Einstein i Robert Burneika razem wzięci. 
Postać, która była moją inspiracją do nauki biologii w liceum. Postać, dzięki której na szczęście nigdy nie myślałam o studiach medycznych. W końcu oglądając jego procesy myślowe i diagnozy czułam się mądrzejsza niż wszyscy lekarze w moim mieście.
Człowiek, dzięki któremu dowiedziałam się co to jest toczeń, dna moczanowa, zespół Cushinga, a także jak łatwo od napadów szału (często zwie się to PMS po prostu) przejść do pheochromocytomy.
Poza tym - przez pewien czas mój ideał mężczyzny, na szczęście szybko popadłam w miłość do Wilsona, by zmienić typ na słodkiego Chase'a, a ostatecznie wzdychać do nich wszystkich aż do dziś.


Nie przyjmuję do wiadomości, że House miał przewidywalną formułę i skończył się na 4. sezonie. NIE ZNACIE SIĘ, IGNORANCI. JAK SIĘ OGLĄDA CAŁY SEZON JEDNEGO DNIA TO TRUDNO O TO ŻEBY SERIAL NIE STAŁ SIĘ PRZEWIDYWALNY!
Prawdą jest, że po czwartym sezonie może i skończyła się jakaś epoka wewnątrz House'a i w ostatnim sezonie Gregory & Co. mieli słabsze momenty, ale ja widzę w tym więcej głębi niż tylko brak pomysłów co dalej. Poznaliśmy House'a z wielu nowych stron, zakochanego, w więzieniu, przyjaciela, nawet 'ojca'! Ale zawsze to był House! 
Co prawda czasami dziwnie dobierali obsadę do ekipy House'a (ta ruda grająca Masters w siódmym sezonie... porażka), ale trudno żeby po ślicznej Trzynastce (moja najbardziej znienawidzona aktorka ze względu na urodę <zazdrość>) znaleźli lepszą! 

Na potwierdzenie geniuszu tego serialu i jego wyższości nad wszystkimi innymi serialami medycznymi należy zadać sobie trud pytania: "Kto nie zna House'a?".
Nie znam osobiście takiego człowieka. Może święty Mikołaj?
Co i tak potwierdza fakt, że taka osoba po prostu nie istnieje.

Oczywiście ja oglądałam go zanim wszyscy zaczęli się nim podniecać.



Bo chyba od czasów "Dr Quinn" nie było tak popularnego lekarza jak House. Nie obyło się też bez sucharów na jego temat np. "Nawet dr House nie wie co dolega Twojej Starej".

Wszystko to daje obraz serialu idealnego, który dodatkowo kończy się w dobrym momencie i w świetnym stylu.
House pozostaje Housem, nagle nie płodzi dzieci, nie bierze ślubu, ale też na szczęście nie umiera. (Chciałam osobiście podziękować scenarzystom za to otwarte zakończenie, kocham Was, pozdrawiam).

Pozostaje życzyć sobie tylko jednego - Amerykańce, róbcie więcej takich zaje... ykhm, bardzo dobrych, seriali.

niedziela, 6 maja 2012

unfortunately, we are not living in America

Polska, mieszkam w Polsce, mieszkam tu, tu, tu! Dzięki Ci, Kaziku za te słowa którymi mogę rozpocząć krótki, na pewno nie wystarczający, wywód o tym kraju, z którego z jednej strony jestem dumna, a po części za który się wstydzę (czyli nastrój dokładnie jak większość Polaków).

To oczywiste, że żyjemy w kraju, którego granice wyznacza zarówno na mapie jak i w życiu jeden wielki absurd.

Święto pracy obchodzi się paradoksalnie nie pracując.

Matury z polskiego [z własnych utworów] nie zdają poeci, ponieważ nie wstrzeliwują się w klucz odpowiedzi…

Prezydent, o zgrozo! głowa państwa nie potrafi odmienić i napisać poprawnie słów takich jak "ból" czy "nadzieja";

Oto kraj który obfituje w piękne miejsca, ma dostęp do morza i do gór, a jednak społeczeństwo woli cudze chwalić nie znając swego i spędza wakacje daleko poza granicami Polski.

Oto kraj z którego wyjeżdża się żeby zarobić (albo zrobić karierę , bo przecież w Polsce to sławnym jest się za bycie celebrytą), a potem wrócić i zakładać własny biznes (!).

To kraj w którym czas przeznaczony na budowę dróg to nieskończoność.

I ostatecznie, oto kraj w którym nie istnieje coś takiego jak złoty środek. I tu zaczyna się problem „hymnu” (przyśpiewki, czegokolwiek) na Euro 2012 pod zacnym i tajemniczym tytułem „Koko Euro spoko”. To nie to, że uważam folklor za obciach. I nie to, że cenię Feela za  ich głębokie teksty oraz niesamowicie mocny głos wokalisty (haha). Cenię sobie tradycje i podziwiam młodych ludzi chcących podtrzymywać kulturę naszego kraju. No właśnie, młodych. Dlaczego jeśli promujemy wydarzenie skierowane do młodych ludzi, aktywnych, zainteresowanych sportem, śpiewają starsze panie? Z całym szacunkiem ale nie rozumiem i to się nie mieści w granicach zdrowego rozsądku. Po drugie, dlaczego ta pieśń ku chwale piłki jest dla folkloru ośmieszająca a nie prawdziwa? Po trzecie, dlaczego ktoś na siłę próbuje połączyć wulgarność (w tym dawnym sensie – jako powszechność) czyli „spoko” ze sztuką (sic!) ludową i jeszcze z jakimiś odgłosami piania koguta?

Ostatecznie więc pytam, dlaczego w Polsce nigdy nie może być czegoś pomiędzy. Uwidoczniło się to szczególnie teraz, w tej dziwacznej piosence, ale przecież tak jest cały czas.

Najpierw niedocenianie tradycji, brak poszanowania dla polskiej kultury, a potem nagle folklor ponad wszystko, niestety w marnym wydaniu.

Tak samo jeśli weźmiemy pod uwagę sportowców, albo ludzie na miarę Radwańskiej czy Małysza, albo polska reprezentacja w piłce nożnej, czyli lepiej nie mówić.

Tak samo choćby z nastrojami społecznymi, albo politycy którym się przewraca w czterech literach albo bieda z biedą i jeszcze z nędzą.

Podobnie choćby z promocją stylu życia – albo koścista Anja Rubik (do której z resztą nic nie mam i którą pozdrawiam :D) albo, klękajcie narody (rubensowskie to ogromny eufemizm) Grycanki (nie zamierzam komentować).

I wracając jeszcze do muzyki… jakie zespoły z Polski robią największą karierę za granicą?
Behemoth i Bayer Full. Trzeba to komentować?

“A to Polska właśnie”  - dzięki Ci, Stanisław, za te słowa, wyręczyłeś mnie dzisiaj z riposty.

sobota, 5 maja 2012

Six feet under

Boszzzzzz.
I znowu to samo.
Znowu amerykański serial, który mnie zadziwia swoją fabułą...


Nie wiem dlaczego akurat w sobotni piękny poranek naszło mnie żeby włączyć pierwszy odcinek serialu o tematyce żałobnej... Może dlatego, że od dawna zbiera dobre recenzje ze wszystkich możliwych źródeł, a może dlatego, że czasem potrzeba czegoś ciężkiego, podczas gdy dwudziestominutowe seriale komediowe zaczynają nudzić, i nawet Ashton Kutcher w całej swojej okazałości i przystojnej twarzyczce nie ratuje "Dwóch i pół", kiedy nie ma już Charliego Sheen'a.


O ile Amerykanom nie zawsze udają się filmy, bo przecież Złote Maliny ciągle mają swoich zwycięzców, to jeśli chodzi o seriale (przynajmniej dramatyczne) zachwycają. Co prawda nie jestem wielką znawczynią,ale chociażby Dexter i jego czarujące przygody w oparach ciepłej krwi to majstersztyk. Albo chociaż House - nie ma osoby która nie zna tego nazwiska. Swego czasu dziwiło mnie, że nawet 7-letnie dzieci w mojej rodzinie wiedzą kto to House mimo iż nie rozumieją ani wątków medycznych (haha, tego to i ja nie rozumiem), ani prywatnych. 


I proszę bardzo, do czego potrafi zaprowadzić unikanie nauki na zaliczenie po weekendzie. Potrafi doprowadzić do dobrego serialu (nie chcę mówić, że genialny po jednym odcinku)... Życie to jednak płata figle...

A propos figlów, to właśnie o tym, mówiąc eufemistycznie traktuje "Sześć stóp pod ziemią". Jak sama nazwa wskazuje, nie zapowiada się kolorowo, raczej wszystko w kolorystyce czarnej, a jednak dlaczego to był (i jest) taki popularny serial? 
Odpowiedź jest prosta, Amerykanie to jednak optymiści mający świetny smak, ile dodać goryczy, ale ile posłodzić. 
Stąd nawet w serialu o domu pogrzebowym, który rozpoczyna się pogrzebem, jedno przesłanie - coś się kończy, coś się zaczyna.

Oprócz tego kilka obrazoburczych wątków, jak homoseksualny związek jednego z głównych bohaterów i problemy psychiczne całej reszty i dostajemy gorzką opowieść, w której wraz ze śmiercią i tragedią nie kończy się poczucie humoru.

I co najważniejsze - ostatecznie nie jesteśmy po obejrzeniu zdołowani, ale jako homo sapiens powinniśmy zostać z jakąś refleksją o życiu i śmierci.


Zaprawdę powiadam Wam, nie ma to jak nastroić się z rana na słoneczny dzień, oglądając serial o domu pogrzebowym.


Ja i mój nierówny sufit.

(co nie zmienia faktu, że serial naprawdę świetny, ale chyba jednak lepiej zapodać go sobie na noc.)

Obserwatorzy