by Katarzyna Kwasek


wtorek, 17 lipca 2012

This is the world that we live in

Są w naszym życiu takie miejsca, które nas kształtują.
To, gdzie się rodzimy ma przecież kluczowe znaczenie na to, kim jesteśmy i kim będziemy.
Możemy sobie siebie - Polaka, wyobrazić zarówno rodzącego się w Jakucku, ale także w Los Angeles, i wyobrazić sobie, jak nasze życie mogłoby być inne, poprzez tylko i wyłącznie miejsce urodzenia i życia.
Mam wrażenie, że to właśnie miejsca są odzwierciedleniem nas samych. Zaraz po ludziach oczywiście, po naszych najbliższych, z których się składamy poczynając od naszych najmniejszych cząstek genetycznych, przez przyjaciół, znajomych, po to, co kiedyś sami stworzymy - nasze dzieci.
A więc pomijając ich, tak naprawdę warunkują nas miejsca. Czasy, również, ale miejsca w jakiś dziwnie szczególny sposób.


Są miejsca, które zawsze będą przywodziły nam na myśl piękne melodie, i wzajemnie - słysząc muzykę, ujrzymy to miejsce, choćby niechcący...
Miejsca te zawsze będą koegzystowały w naszej świadomości wraz z pewnymi ludźmi, bo - jak wyżej - to co nas kształtuje najbardziej, to inni.


Mogą nawet to być miejsca, w których nigdy nie byliśmy, lub które odwiedziliśmy we śnie. Wszystko zależy od naszej wyobraźni, naszych zmysłów, które połączone stworzą nam najpiękniejsze z obrazów. Jednak to nie powinno wystarczać.


Tkwi we mnie dziwna potrzeba, potrzeba ujrzenia tego wszystkiego, co na tę chwilę widziałam oczami wyobraźni w książkach, co widziałam w filmach i na zdjęciach.
I tkwi pewna obawa, że życie jest tak krótkie, a świat taki różnorodny i piękny, i jednocześnie smutek, że są ludzie, których nie obchodzi co jest poza czubkiem ich nosa.


Zobaczę to, co chcę zobaczyć i co widzę słuchając pewnych piosenek i czytając pewne książki.
W takie dni, jak dziś, chcę zobaczyć wybrzeża fiordowe i poczuć norweski chłód. Czego ciekawość pochłonie mnie jutro, tego jeszcze dziś nie wiem.




Czym byśmy byli bez tych kawałków ziemi, na których żyjemy, i które widzimy? Czym są ludzie bez tej ciekawości świata, ale świata nieco innego niż tylko wakacje  w Egipcie i dwutygodniowe opalanie? Czym są ludzie, dla których wyjazd gdzieś to co najwyżej setka zdjęć by pochwalić się znajomym?
A gdzie w tym wszystkim sami my i właśnie to, co nas kształtuje? Przypadkiem nie zapominamy o sobie i o tym co powinniśmy czuć i przeżywać?






I czy to nie przerażające, że mimo tej naszej całej wielkości, bogactwa, mądrości nigdy nie będziemy w stanie zobaczyć tego wszystkiego, co oferuje świat? Nawet choćbyśmy żyli w jednym miejscu tylko jeden dzień, to niemożliwe. Odkryliśmy już prawie wszystko, przeszukujemy wszechświat, możemy niemalże się teleportować, choćby przez takiego Skype'a, na drugi koniec ziemi.


A jednak, nie jesteśmy tak potężni jak nam się wydaje.
Zapominamy, że potęgą jest nasza planeta i niestety - zapominamy, jak wiele jej zawdzięczamy i w jak wielki sposób, właśnie ona, nas kształtuje... 


Przydałoby nam się trochę więcej pokory i szacunku do świata, w którym przyszło nam żyć. Za bardzo eksplorujemy Ziemię, a zbyt mało sami od siebie dajemy. A w końcu to my - ludzie, ją budujemy. Czasami przydałoby się przystanąć, i westchnąć za Louisem Armstrongiem -








- "What a wonderful world". A reszta niech będzie milczeniem...

środa, 11 lipca 2012

Projekt Dno

Skoro 90% dorosłych (!) ludzi uważa "Projekt X" za porażkę kinematograficzną, chłam i wizję sczezającej godności ludzkiej, to jako osoba pretendująca do miana hipstera, powinnam uważać tę opinię za zbyt mainstreamową i wysnuć przeciwne refleksje, że ten film to perłka! Majstersztyk! Prawdziwa anarchia!...
... ale nie mogę.
Muszę zgodzić się z tą porażającą większością, bo ten film naprawdę sięga dna i dziwię się dlaczego go obejrzałam.
Zrobiłam to chyba w celu sprawdzenia swojej psychicznej wytrzymałości i oczywiście po to, by napisać wspaniałą recenzję!

Ach, jak ja uwielbiam coś krytykować! Krytykanctwo wychodzi mi najlepiej, bo krytykanctwo nie równa się krytyce; krytyka to coś zdecydowanie bardziej wysublimowanego, a ja po prostu zamierzam ten film poniżej zeszmacić, zmieszać z błotem, tylko po to, by zachęcić wszystkich do obejrzenia go i zdania sobie sprawy, jak bardzo jesteśmy porządnymi ludźmi w tej naszej Polszcze.

Bo w końcu u nas picie wódki to sport narodowy (jaka piłka nożna? jaka siatkówka? nie rozumiem tych dyskusji, są bezcelowe), ale wszystko to taka część tradycji, folklor i powód do lansu na tle innych krajów (prócz Rosji oczywiście).


A w USA? Te słabeusze podniecają się tym, że zrobili imprezę, w wyniku której spalono pół dzielnicy.
W wyniku której pół tysiąca nastolatek zaszło w ciążę.
W wyniku której prawdopodobnie poniosło śmierć kilka osób (ale zgrabnie to pominęli).


Błagam... takie rzeczy w Polsce to codzienność. Ta zabawa amerykańskich gimbusów to jakaś żałosna popisówa.


A teraz zupełnie poważnie przez chwilę.
Co za idiota wpadł na zrobienie filmu o totalnej demoralizacji, osiąganiu poziomu -183267 godności osobistej, i jeszcze pochwalaniu tego przez rodziców słowami: "nie wiedziałem, że masz w sobie to coś, żeby urządzić taką imprezę", podczas gdy dzieciak spalił im dom, wjechał autem do basenu i zadłużył do końca życia?

Ja rozumiem, Ameryka, ale w głowie mi się to nie mieści, żeby w ogóle coś takiego puszczać w kinie.
Osobiście chodząc do kina stawiam sobie za cel rozrywkę na niezłym poziomie, ukulturalnienie, odchamienie, jakieś refleksje, głębsze czy płytsze, ale zawsze.
A tutaj?

Jedyne refleksje jakie mi przychodzą na myśl, to, że "USA to bardzo dziwny kraj", "XXI wiek to wiek hipsteryzującej autodestrukcji", "jestem niesamowicie grzeczną i porządną osobą", "nie rozumiem jak osoba o aparycji głównego bohatera może mieć taką laskę, która nota bene wygląda na jego matkę" oraz - "mam nadzieję, że ten film to żart", a także "filmy, które mi się podobają naprawdę są ambitne" i jeszcze "Boże, dlaczego ja to oglądam?".




Jednym słowem, z każdym kto obejrzał tę karykaturę filmu, w dodatku słabą podróbę "Blair Witch Project" jeśli chodzi o wprowadzenie nas do świata przedstawionego, łączę się w "bulu i nadzieji", że nigdy więcej takiego chłamu nie dopuszczą do kin.


Pozdrawiam, chwilowo z nizin intelektualnych, ale zaraz biorę w rękę książkę i wkraczam z powrotem na wyżyny, Kate Little Acid.

poniedziałek, 9 lipca 2012

serious

Dawno nie pisałam, bo mam zbyt wiele myśli, które - wkrótce prawdopodobnie eksplodują, jednak są to na tyle prywatne przemyślenia, że nie byłabym w stanie dzielić się nimi z całym światem, nawet tylko (aż!) tym wirtualnym.


Ale właśnie w związku z tym nasunął mi się wręcz tak idealny temat na post, że aż szkoda go nie wykorzystać, a przy okazji mogę nieco moich myśli puścić w internetowy eter.




Otóż. Czego kwestią jest właśnie takie dzielenie się wszystkimi przeżyciami z dużym gronem ludzi? Czy to odwaga czy już ekshibicjonizm? Mówię tutaj szczególnie o osobach publicznych, które nie stronią w ogóle od zachowywania jakiejkolwiek prywatności.


Osobiście uważam, że najintymniejsze myśli lepiej schować jak najgłębiej, bo i tak nikt inny niż my sobie z nimi nie poradzi, i choć nie należy stronić od dobrych doradców, lepiej pozostać do końca ze sobą w zgodzie.


Na luksus opowiadania komuś historii swojego życia, swoich przeżyć ta osoba musi sobie według mnie zasłużyć. Dzielenie się opowiastkami ze swoich lepszych lub gorszych dni, podawanie tego do publicznego osądu jest w pewnym stopniu utratą godności, bo to idzie za utratą prywatności. Obdzieranie się z tajemnic, sprzedawanie przeżyć to z jednej strony kwestia zaawansowanej cywilizacji, ale z drugiej zacofanie emocjonalne.


Rozumiem, że nie można całkowicie odciąć się od opinii publicznej, ale należałoby ograniczyć to, bo w końcu istnieje pewna grupa osób znanych, ale nie z tego, że zwierzyło się taniemu czasopismu z tragedii w dzieciństwie oraz 'ciężkiej' drogi do kariery, ale z tego, że coś tworzą, są w czymś dobre, wręcz genialne.
Dlaczego więc sprzedaje się swoją prywatność?
Czy tak bardzo zatraca się własną godność dla pieniądza? Warto? Bo czy ktoś kogokolwiek do tego zmusza?


I tu znowu pojawia się bolączka z poprzedniego posta, czyli życie sensacją, jednak tym razem w nieco innej odsłonie. Tym razem chodzi o to czy naprawdę życie kogoś znanego z prasy czy telewizji warto przedkładać nad swoje i tym samym ekscytować się każdą wypowiedzią tej osoby.
Bo nie mowa tutaj o inspiracji, tej niestety we współczesnych sławach ciężko się doszukiwać, gdyż zwyczajnie, reprezentują one w większości poziom poniżej jakiejkolwiek dyskusji.
A jeśli już robią coś inspirującego, to w większości jest to PR, tak zwana pokazówa.


Czasami po prostu dziwię się tym  publicznym osobom, że mają tyle odwagi, tupetu, a jednocześnie tak mało szacunku do siebie, żeby nic nie zostawiać dla siebie. Nie wiem co ich do tego skłania, może to moja naiwność, ale nie chce mi się wierzyć, że są gotowi na to wszystko dla pieniędzy. Na publiczny osąd, na plotki, obmierzłe komentarze, na wystawianie duszy na pokaz.
Jest to po prostu dla mnie niepojęte.
Uważam, że ludzkie przeżycia i emocje są zbyt cenne, żeby ktokolwiek mógł zrobić z nich produkt...
A jednak, głupiutka ja.




Pozdrawiam ze swojej utopii, w której ludzie mają jeszcze szacunek do siebie, a kiedy nie ma się przyjaciela do zwierzenia, pisze się pamiętnik, a nie robi wywiad dla szmatławca.

Obserwatorzy