by Katarzyna Kwasek


środa, 23 maja 2012

Our House in the middle of the street

W życiu są tragedie małe i duże.
Wiadomo, małe da się jakoś przeżyć bez wielkiego hałasu.
Powiedzmy - jak złamiesz paznokieć albo przegapisz promocję na szampon w Rossmannie.
Ale są też tragedie wielkie na miarę tych greckich.
Do takich należy choćby koniec jednego z twoich ulubionych seriali. Dodatkowo źle jest, gdy to pierwszy z twoich ulubionych seriali. 
Wrzaski, szaleństwo, obłęd, stany przedzawałowe, migotanie komór, drgawki, masowe przedawkowania vicodinu.
Diagnoza jest tylko jedna - właśnie puścili ostatni odcinek "House'a".

Koniec pierwszego serialu, który namiętnie oglądałam od deski do deski. Który chwilami naprawdę zapierał dech w piersiach.

Doktor House - człowiek, który dał mi tyle ripost żeby zabłysnąć w towarzystwie i który miał więcej błyskotliwych tekstów niż Oscar Wilde, Paolo Coelho, Einstein i Robert Burneika razem wzięci. 
Postać, która była moją inspiracją do nauki biologii w liceum. Postać, dzięki której na szczęście nigdy nie myślałam o studiach medycznych. W końcu oglądając jego procesy myślowe i diagnozy czułam się mądrzejsza niż wszyscy lekarze w moim mieście.
Człowiek, dzięki któremu dowiedziałam się co to jest toczeń, dna moczanowa, zespół Cushinga, a także jak łatwo od napadów szału (często zwie się to PMS po prostu) przejść do pheochromocytomy.
Poza tym - przez pewien czas mój ideał mężczyzny, na szczęście szybko popadłam w miłość do Wilsona, by zmienić typ na słodkiego Chase'a, a ostatecznie wzdychać do nich wszystkich aż do dziś.


Nie przyjmuję do wiadomości, że House miał przewidywalną formułę i skończył się na 4. sezonie. NIE ZNACIE SIĘ, IGNORANCI. JAK SIĘ OGLĄDA CAŁY SEZON JEDNEGO DNIA TO TRUDNO O TO ŻEBY SERIAL NIE STAŁ SIĘ PRZEWIDYWALNY!
Prawdą jest, że po czwartym sezonie może i skończyła się jakaś epoka wewnątrz House'a i w ostatnim sezonie Gregory & Co. mieli słabsze momenty, ale ja widzę w tym więcej głębi niż tylko brak pomysłów co dalej. Poznaliśmy House'a z wielu nowych stron, zakochanego, w więzieniu, przyjaciela, nawet 'ojca'! Ale zawsze to był House! 
Co prawda czasami dziwnie dobierali obsadę do ekipy House'a (ta ruda grająca Masters w siódmym sezonie... porażka), ale trudno żeby po ślicznej Trzynastce (moja najbardziej znienawidzona aktorka ze względu na urodę <zazdrość>) znaleźli lepszą! 

Na potwierdzenie geniuszu tego serialu i jego wyższości nad wszystkimi innymi serialami medycznymi należy zadać sobie trud pytania: "Kto nie zna House'a?".
Nie znam osobiście takiego człowieka. Może święty Mikołaj?
Co i tak potwierdza fakt, że taka osoba po prostu nie istnieje.

Oczywiście ja oglądałam go zanim wszyscy zaczęli się nim podniecać.



Bo chyba od czasów "Dr Quinn" nie było tak popularnego lekarza jak House. Nie obyło się też bez sucharów na jego temat np. "Nawet dr House nie wie co dolega Twojej Starej".

Wszystko to daje obraz serialu idealnego, który dodatkowo kończy się w dobrym momencie i w świetnym stylu.
House pozostaje Housem, nagle nie płodzi dzieci, nie bierze ślubu, ale też na szczęście nie umiera. (Chciałam osobiście podziękować scenarzystom za to otwarte zakończenie, kocham Was, pozdrawiam).

Pozostaje życzyć sobie tylko jednego - Amerykańce, róbcie więcej takich zaje... ykhm, bardzo dobrych, seriali.

niedziela, 6 maja 2012

unfortunately, we are not living in America

Polska, mieszkam w Polsce, mieszkam tu, tu, tu! Dzięki Ci, Kaziku za te słowa którymi mogę rozpocząć krótki, na pewno nie wystarczający, wywód o tym kraju, z którego z jednej strony jestem dumna, a po części za który się wstydzę (czyli nastrój dokładnie jak większość Polaków).

To oczywiste, że żyjemy w kraju, którego granice wyznacza zarówno na mapie jak i w życiu jeden wielki absurd.

Święto pracy obchodzi się paradoksalnie nie pracując.

Matury z polskiego [z własnych utworów] nie zdają poeci, ponieważ nie wstrzeliwują się w klucz odpowiedzi…

Prezydent, o zgrozo! głowa państwa nie potrafi odmienić i napisać poprawnie słów takich jak "ból" czy "nadzieja";

Oto kraj który obfituje w piękne miejsca, ma dostęp do morza i do gór, a jednak społeczeństwo woli cudze chwalić nie znając swego i spędza wakacje daleko poza granicami Polski.

Oto kraj z którego wyjeżdża się żeby zarobić (albo zrobić karierę , bo przecież w Polsce to sławnym jest się za bycie celebrytą), a potem wrócić i zakładać własny biznes (!).

To kraj w którym czas przeznaczony na budowę dróg to nieskończoność.

I ostatecznie, oto kraj w którym nie istnieje coś takiego jak złoty środek. I tu zaczyna się problem „hymnu” (przyśpiewki, czegokolwiek) na Euro 2012 pod zacnym i tajemniczym tytułem „Koko Euro spoko”. To nie to, że uważam folklor za obciach. I nie to, że cenię Feela za  ich głębokie teksty oraz niesamowicie mocny głos wokalisty (haha). Cenię sobie tradycje i podziwiam młodych ludzi chcących podtrzymywać kulturę naszego kraju. No właśnie, młodych. Dlaczego jeśli promujemy wydarzenie skierowane do młodych ludzi, aktywnych, zainteresowanych sportem, śpiewają starsze panie? Z całym szacunkiem ale nie rozumiem i to się nie mieści w granicach zdrowego rozsądku. Po drugie, dlaczego ta pieśń ku chwale piłki jest dla folkloru ośmieszająca a nie prawdziwa? Po trzecie, dlaczego ktoś na siłę próbuje połączyć wulgarność (w tym dawnym sensie – jako powszechność) czyli „spoko” ze sztuką (sic!) ludową i jeszcze z jakimiś odgłosami piania koguta?

Ostatecznie więc pytam, dlaczego w Polsce nigdy nie może być czegoś pomiędzy. Uwidoczniło się to szczególnie teraz, w tej dziwacznej piosence, ale przecież tak jest cały czas.

Najpierw niedocenianie tradycji, brak poszanowania dla polskiej kultury, a potem nagle folklor ponad wszystko, niestety w marnym wydaniu.

Tak samo jeśli weźmiemy pod uwagę sportowców, albo ludzie na miarę Radwańskiej czy Małysza, albo polska reprezentacja w piłce nożnej, czyli lepiej nie mówić.

Tak samo choćby z nastrojami społecznymi, albo politycy którym się przewraca w czterech literach albo bieda z biedą i jeszcze z nędzą.

Podobnie choćby z promocją stylu życia – albo koścista Anja Rubik (do której z resztą nic nie mam i którą pozdrawiam :D) albo, klękajcie narody (rubensowskie to ogromny eufemizm) Grycanki (nie zamierzam komentować).

I wracając jeszcze do muzyki… jakie zespoły z Polski robią największą karierę za granicą?
Behemoth i Bayer Full. Trzeba to komentować?

“A to Polska właśnie”  - dzięki Ci, Stanisław, za te słowa, wyręczyłeś mnie dzisiaj z riposty.

sobota, 5 maja 2012

Six feet under

Boszzzzzz.
I znowu to samo.
Znowu amerykański serial, który mnie zadziwia swoją fabułą...


Nie wiem dlaczego akurat w sobotni piękny poranek naszło mnie żeby włączyć pierwszy odcinek serialu o tematyce żałobnej... Może dlatego, że od dawna zbiera dobre recenzje ze wszystkich możliwych źródeł, a może dlatego, że czasem potrzeba czegoś ciężkiego, podczas gdy dwudziestominutowe seriale komediowe zaczynają nudzić, i nawet Ashton Kutcher w całej swojej okazałości i przystojnej twarzyczce nie ratuje "Dwóch i pół", kiedy nie ma już Charliego Sheen'a.


O ile Amerykanom nie zawsze udają się filmy, bo przecież Złote Maliny ciągle mają swoich zwycięzców, to jeśli chodzi o seriale (przynajmniej dramatyczne) zachwycają. Co prawda nie jestem wielką znawczynią,ale chociażby Dexter i jego czarujące przygody w oparach ciepłej krwi to majstersztyk. Albo chociaż House - nie ma osoby która nie zna tego nazwiska. Swego czasu dziwiło mnie, że nawet 7-letnie dzieci w mojej rodzinie wiedzą kto to House mimo iż nie rozumieją ani wątków medycznych (haha, tego to i ja nie rozumiem), ani prywatnych. 


I proszę bardzo, do czego potrafi zaprowadzić unikanie nauki na zaliczenie po weekendzie. Potrafi doprowadzić do dobrego serialu (nie chcę mówić, że genialny po jednym odcinku)... Życie to jednak płata figle...

A propos figlów, to właśnie o tym, mówiąc eufemistycznie traktuje "Sześć stóp pod ziemią". Jak sama nazwa wskazuje, nie zapowiada się kolorowo, raczej wszystko w kolorystyce czarnej, a jednak dlaczego to był (i jest) taki popularny serial? 
Odpowiedź jest prosta, Amerykanie to jednak optymiści mający świetny smak, ile dodać goryczy, ale ile posłodzić. 
Stąd nawet w serialu o domu pogrzebowym, który rozpoczyna się pogrzebem, jedno przesłanie - coś się kończy, coś się zaczyna.

Oprócz tego kilka obrazoburczych wątków, jak homoseksualny związek jednego z głównych bohaterów i problemy psychiczne całej reszty i dostajemy gorzką opowieść, w której wraz ze śmiercią i tragedią nie kończy się poczucie humoru.

I co najważniejsze - ostatecznie nie jesteśmy po obejrzeniu zdołowani, ale jako homo sapiens powinniśmy zostać z jakąś refleksją o życiu i śmierci.


Zaprawdę powiadam Wam, nie ma to jak nastroić się z rana na słoneczny dzień, oglądając serial o domu pogrzebowym.


Ja i mój nierówny sufit.

(co nie zmienia faktu, że serial naprawdę świetny, ale chyba jednak lepiej zapodać go sobie na noc.)

Obserwatorzy