W życiu są tragedie małe i duże.
Wiadomo, małe da się jakoś przeżyć bez wielkiego hałasu.
Powiedzmy - jak złamiesz paznokieć albo przegapisz promocję na szampon w Rossmannie.
Ale są też tragedie wielkie na miarę tych greckich.
Do takich należy choćby koniec jednego z twoich ulubionych seriali. Dodatkowo źle jest, gdy to pierwszy z twoich ulubionych seriali.
Wrzaski, szaleństwo, obłęd, stany przedzawałowe, migotanie komór, drgawki, masowe przedawkowania vicodinu.
Diagnoza jest tylko jedna - właśnie puścili ostatni odcinek "House'a".
Koniec pierwszego serialu, który namiętnie oglądałam od deski do deski. Który chwilami naprawdę zapierał dech w piersiach.
Doktor House - człowiek, który dał mi tyle ripost żeby zabłysnąć w towarzystwie i który miał więcej błyskotliwych tekstów niż Oscar Wilde, Paolo Coelho, Einstein i Robert Burneika razem wzięci.
Postać, która była moją inspiracją do nauki biologii w liceum. Postać, dzięki której na szczęście nigdy nie myślałam o studiach medycznych. W końcu oglądając jego procesy myślowe i diagnozy czułam się mądrzejsza niż wszyscy lekarze w moim mieście.
Człowiek, dzięki któremu dowiedziałam się co to jest toczeń, dna moczanowa, zespół Cushinga, a także jak łatwo od napadów szału (często zwie się to PMS po prostu) przejść do pheochromocytomy.
Poza tym - przez pewien czas mój ideał mężczyzny, na szczęście szybko popadłam w miłość do Wilsona, by zmienić typ na słodkiego Chase'a, a ostatecznie wzdychać do nich wszystkich aż do dziś.
Nie przyjmuję do wiadomości, że House miał przewidywalną formułę i skończył się na 4. sezonie. NIE ZNACIE SIĘ, IGNORANCI. JAK SIĘ OGLĄDA CAŁY SEZON JEDNEGO DNIA TO TRUDNO O TO ŻEBY SERIAL NIE STAŁ SIĘ PRZEWIDYWALNY!
Prawdą jest, że po czwartym sezonie może i skończyła się jakaś epoka wewnątrz House'a i w ostatnim sezonie Gregory & Co. mieli słabsze momenty, ale ja widzę w tym więcej głębi niż tylko brak pomysłów co dalej. Poznaliśmy House'a z wielu nowych stron, zakochanego, w więzieniu, przyjaciela, nawet 'ojca'! Ale zawsze to był House!
Co prawda czasami dziwnie dobierali obsadę do ekipy House'a (ta ruda grająca Masters w siódmym sezonie... porażka), ale trudno żeby po ślicznej Trzynastce (moja najbardziej znienawidzona aktorka ze względu na urodę <zazdrość>) znaleźli lepszą!
Na potwierdzenie geniuszu tego serialu i jego wyższości nad wszystkimi innymi serialami medycznymi należy zadać sobie trud pytania: "Kto nie zna House'a?".
Nie znam osobiście takiego człowieka. Może święty Mikołaj?
Co i tak potwierdza fakt, że taka osoba po prostu nie istnieje.
Oczywiście ja oglądałam go zanim wszyscy zaczęli się nim podniecać.
Bo chyba od czasów "Dr Quinn" nie było tak popularnego lekarza jak House. Nie obyło się też bez sucharów na jego temat np. "Nawet dr House nie wie co dolega Twojej Starej".
Wszystko to daje obraz serialu idealnego, który dodatkowo kończy się w dobrym momencie i w świetnym stylu.
House pozostaje Housem, nagle nie płodzi dzieci, nie bierze ślubu, ale też na szczęście nie umiera. (Chciałam osobiście podziękować scenarzystom za to otwarte zakończenie, kocham Was, pozdrawiam).
Pozostaje życzyć sobie tylko jednego - Amerykańce, róbcie więcej takich zaje... ykhm, bardzo dobrych, seriali.