by Katarzyna Kwasek


niedziela, 29 kwietnia 2012

Little steps

Co prawda mamy weekend, więc nie trzeba się niczym jakoś pocieszać, chwilowo żyje się nam bezstresowo, ale jeszcze niedawno napisałam krótki poradnik jak w małych rzeczach, w codzienności która przytłacza stresem i obowiązkami, znaleźć drobnostki, które sprawia przyjemność i napawają optymizmem. Ano, bo żyjemy w tak ciężkich czasach, że trudno o to by wszyscy dookoła tymże optymizmem nas napawali. Umiesz liczyć, licz na siebie – jak mawia staropolskie sarmackie przysłowie w większości tragicznie prawdziwe :) choć z pomocą optymistów jest łatwiej. Dlatego doceniajmy tych optymistów obok nas! (ewentualnie optymistycznych realistów).


1.    Odwołane zajęcia. To uczucie gdy możesz wykorzystać kwadrans akademicki i naprawdę udaje się to Tobie i Twojej grupie. Tak. Wpisujecie na kartce nazwiska i już… już idziecie do domu! Udało Wam się ich uniknąć! Nieważne, czy ćwiczeniowiec ma problemy rodzinne czy po prostu druga połowa nie chce go wypuścić z łóżka! W tym drugim przypadku – wszystkie strony są zadowolone! Dlaczego tak nie może być codziennie? W mojej jak na razie krótkiej karierze studentki raz – niemalże – udałoby się skorzystać z tego błogosławieństwa jakim jest ponad piętnastominutowe spóźnienie ćwiczeniowca. Niestety. Musieliśmy obejść się smakiem.

2.    Wypad na czekoladę (względnie kawę,herbatę, ciasto, cokolwiek) w chwili w której się tego najmniej spodziewasz. Oczywiście warto mieć do tego odpowiednią osobę jednak i samotnie można upoić się luksusem jakim jest czekolada na gorąco czy też dobra kawa. Niestety ubolewam, że nie mieszkam w  NY i nie mam Starbucksa piętro niżej. Głęboko jednak wierzę że to przede mną! I tej wersji się trzymajmy! (poważnie, pomyślcie w tej Łodzi o Starbuniu, bo hipsterzy naprawdę czują się niedowartościowani).


3.    Otrzymujesz komplement typu "schudłaś”. Oj tak. Kobiety ten  sort komplementów lubią chyba najbardziej.  A jeszcze lepiej wszystko wygląda kiedy wchodzisz na wagę, a tam faktycznie kilogram mniej! Być może waga jest popsuta, być może niedowidzisz, to wszystko jest nieistotne. Najważniejsze że ktoś wysilił się na taki komentarz! Satysfakcja gwarantowana. (panowie czytajcie uważnie).

4.    Znajdujesz zgubioną rzecz. Od wielu lat przez cały czas nie mogę odżałować zgubionego kolczyka o średnicy może… 5 mm? Ale miał niesamowita wartość sentymentalną, a poza tym był po prostu śliczny. Pamiętam ze wszystkie dziewczyny w podstawówce zazdrościły mi tych cudeniek. Pozostał mi po nim jeden, ale to jak z człowiekiem – i tak szuka tej swojej polówki i tak i przeznaczone mu jest żyć w parze i tak. Zupełnie jak z kolczykami…


5.    Ulubiona piosenka w radiu/galerii handlowej. Tym bardziej cieszy im bardziej wykonawca jest alternatywny i mało znany. Niestety, kiedy orientujesz się, że Twój ulubiony zespół zaczynają puszczać nie tylko w Esce Rock, ale i w radiach gdzie obok Louisa Armstronga leci Rihanna, zaczynasz obawiać się ze to wszystko jest too mainstream... Cóż. Nie wszystko w życiu jest tak jak tego chcemy. Czasem alternatywność po prostu musi zejść na bok… Ech…

6.    Nagle stajesz się gwiazdą telewizji. Ostatnio przytrafiła mi się taka śmieszna rzecz. Oczywiście z mojej wypowiedzi zostało wycięte wszystko co błyskotliwe, a riposta poszła się … ale i tak wszyscy są poruszeni. Mama ma łzy w oczach. Tata mówi: „jestem dumny, córko”, odzywają się dawni znajomi i nagle wszyscy cię kochają. Oczywiście do tego trzeba mieć wybitne szczęście, ale może lepiej go nie mieć, bo podobno tylko głupi mają szczęście. A to chyba już wynika z tego, że „niewiedza jest błogosławieństwem” - „ignorance is bliss”...

7.    Wchodzisz do tramwaju a tam… pachnie! Piękne, męskie perfumy omamiają cię w ciągu sekundy. Patrzysz- żadnego menela. Młodzi, piękni, zadbani ludzie. Wszyscy zadowoleni, uśmiechnięci, uprzejmi. I nawet są wolne miejsca! Jak dotąd raz przydarzył się mi taki cud. Chwila ta przywróciła mi wiarę w ludzkość. W kto, ze ludzie jednak znają podstawowe zasady higieny osobistej. W to, że można jechać ot – zwykłym tramwajem – cieszyć się dniem i dodatkowo jako estetka czuć się komfortowo.

8.    Budzi cię słońce. Ogólnie to ze coś cię budzi nie należy do rzeczy przyjemnych, ale jeśli twój poranek zaczyna się niczym w reklamie superwygodnego materaca w blasku słońca, to po prostu musi być dobry dzień. Jest słońce, wszystko wygląda jaśniej, ładniej, ludzie są ładniejsi (bo uśmiechnięci). A do tego wiatr jest ciepły  i PACHNIE. Po prostu pachnie latem.

9.    Odkrywasz dobrą piosenkę i słuchasz jej w kółko. Czasem mam taka refleksję, że szkoda tak słuchać tylko jednej piosenki przez cały dzień (opcjonalnie dwóch, przeważnie które do siebie zupełnie nie pasują), bo szybko mi się znudzi. Ale szybko pozbywam się tej myśli… bo już słucham całego albumu. Bo skoro jedna piosenka tego zespołu jest tak epicka, to znaczy ze więcej musi takich być. I w taki właśnie sposób poszerzam swoje horyzonta muzyczne. Na dzisiaj polecam:



 

I oczywiście jak jeszcze nie słyszeliście o tym jak Polak podbił serce Beyoncé swoim remixem jej piosenki, a przy okazji stał się bożyszczem wszystkich Polek (także moim), to proszę bardzo, macie tu jego dzieło (a przy okazji te jego stylówy... ach):



10.    NAJLEPIEJ. Nagle odkrywasz, że ktoś naprawdę czyta Twojego bloga.  Spotykasz się z pozytywnymi komentarzami. I nie to, że na blogu – bo lepiej – w rzeczywistości. Z reszta, zawsze fajnie jak ktoś docenia Twoją pracę. Przynajmniej wiesz,  że nie tylko piszesz dla wlanego samorozwoju oraz jako inwestycja w siebie, ale także sprawiasz komuś uśmiech na twarzy!

Dlatego pozdrawiam wszystkich misiaczków, u których jeszcze nie zanikla umiejętność czytania, którzy stawiają opór wszechogarniającej ignorancji, którzy czytają moje skromne wypociny (choć nigdy jeszcze przy pisaniu się nie upociłam, bo to sama przyjemność, oczywiście gdy się ma pomysł), wyjątkowo mocno!

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Kto czyta nie błądzi


Z okazji Dnia Książki, nie wypada napisać dziś o niczym innym jak o ostatniej książce jaką przeczytałam.


W ciężkich czasach, gdy przeciętny Polak czyta ćwierć książki rocznie, stawiam przed sobą zadanie polecenia powieści, która za sprawą pewnej poczciwej osoby (pozdrawiam czule) znalazła się w moich rękach. 


I tak, tytułem wstępu rozpoczynam proces. Oskarżonym jest amerykański ceniony doktor i pisarz Walker Percy. A jego adwokatem ja.


Treść oskarżenia to skradzione godziny w różnych sytuacjach, najczęściej godziny, które powinnam poświęcić na naukę historii powszechnej państwa i prawa :) oraz późne godziny nocne, bowiem ostatnie sto stron, w przeciwieństwie do podręcznika prof. Sczanieckiego, nie dało mi zmrużyć oka.


I tutaj zaczynam obronę:
„Walker Percy, pisarz godzien uwagi, stworzył powieść „Syndrom Tanatosa” zawierającą elementy zagadki niczym te z dr House’a, thrillera na miarę „Milczenia owiec”, wątki społeczne, tragiczne, erotyczne (a raczej patologiczne), eteryczne i inne -czne, przede wszystkim psychologiczne mocno trzymające w napięciu.


Trudno oczekiwać, że na samym początku wyłoży nam autor na ławę cały problem powieści, stąd więc usprawiedliwienie dla pierwszych stu stron skrupulatnych opisów; właśnie co do opisów oskarżony Percy jest bardzo szczegółowy, czy to dobrze czy źle – zalezy dla kogo, osobiście jednak uważam, że to dobrze. W ten sposób jesteśmy w stanie mocno zagłębić się w silnie spsychologizowane, pokrętne logiki każdego bohatera z osobna.


„To nie jest kraj dla starych ludzi” zatytułowali bracia Cohen swój film. A moja parafraza zabrzmi tak: to nie jest ksiązka dla słabych ludzi.


Może przesadzam, ale niektóre sprawy, które oskarżony porusza w książce zasługują na miano „hardcore’u”. Co nie powinno być przeszkodą – wręcz przeciwnie – to dlatego książkę tę odkładasz na bok, by zadręczała cię, aż w koncu przeczytasz całą.


Czy nudziłam się czytając tę książkę? Nieśmiało, ale powiem, ze nie. Znalazłam tam naprawdę dużo akcji, poczułam tam klimat poniekąd mrocznej Luizjany.


W ogólnym zarysie opowiada ona o przygodach (ha, to złe słowo. Raczej o rebelii) pewnego niestrudzonego psychiatry z dziwnymi objawami u jego pacjentów, dotąd mu nieznanymi. Gdy przypadków podobnych objawów zaczyna się pojawiać coraz więcej, a ciary przechodzą po plecach, okazuje się ze to wszystko nie przypadek, a za chorymi ludźmi kryje się grubsza sprawa, nie tylko cywilizacyjna, sezonowa choroba zwana depresją. Grubsza sprawa to mało powiedziane – problem jest naprawdę duży. A wraz z nim zaczyna się akcja, coraz to nowe odkrycia, wątki, przypadki, problemy. Dodatkowo sporo w tym ideologii, i to chwilami bardzo dziwnej, a także historia sięgająca okolic II wojny światowej.


Co dziwne, przez całą powieść miałam wrazenie ze nie dzieje się ona współcześnie, mimo ze napisał ją Percy w 1987, a w koncu to już współczesność, w dodatku problemy tu poruszane są współczesne. Jednak wszystko to wydaje się być osadzone na jakims onirycznym, zamglonym Dzikim Zachodzie, gdzie głowny bohater, niczym szeryf niewielkiego miasteczka pograżonego w mroku i złu, dzielnie z nim walczy.


Czy walkę wygrywa – polecam przeczytać. Całokształt wywołuje reakcję na kształt: „o, kurczę” tudzież „o, fuck” co by być międzynarodowym, bo przecież po angielsku wszystko brzmi ładniej.


Enjoy!”


Oskarżony autor – winny kradzieży kilku godzin z życiorysu czytelniczki. Skazany na pochwałę!

piątek, 13 kwietnia 2012

Trudne przyjaźnie

Z okazji piątku trzynastego opiszę trudne przyjaźnie w życiu każdego człowieka podczas, gdy niemalże czarny kot siedzi mi na kolanach.
[Tak naprawdę ten półperski buras mieni się kolorami w zależności jak światło na niego pada, ale nie o tym w dzisiejszym quasi-felietonie.]

1.    Przyjaźń z aktywnością fizyczną. „Najtrudniejszy pierwszy krok” jak to mówią. Bowiem jak już się zasiedzisz na czterech literach, potem ciężko je ruszyć. Zaś gdy już ruszysz, następne kroki są jakby amatorska jazda na deskorolce z górki. Czyli kończysz bez zębów.
Haha. Żarcik. Kończysz niczym Hardkorowy Koksu – głodny, spocony, umięśniony.
Ta przyjaźń wymaga determinacji, samokontroli, a także przyjaźni z samym sobą (ta natomiast szczegółowo opisana niżej). Jednak warto ryzyko tej przyjaźni podjąć, bo owocuje zdrowszym życiem, lepszym samopoczuciem, piękniejszym ciałem, cerą i duchem. Legenda głosi, że posługiwanie się pilotem to także aktywność fizyczna (o zgrozo dla niektórych jedyna). Jednak należy temu mocno zaprzeczyć. „Nie ma lipy” cytując klasyka. Dziś zamiast „kobiety na traktory” winno się powiedzieć „kobiety i mężczyźni na rowery!”. Ryzyko wielkie, zakwasy, zwiększona potliwość, bóle mięśni. Jeśli chodzi o moje prywatne preferencje  to polecam pływanie, przynajmniej eliminuje problem zwiększonej potliwości. A jednak, mimo wszystkich tych trudności warto, boć – kto nie ryzykuje ten nie pije szampana.

2.    Opcjonalnie według płci: przyjaźń z pęsetą/ przyjaźń z maszynka do golenia.
Oj oj oj. Temat rzeka. Przyjaźń z pęseta to wersja głównie dla kobiet. Relacja ta bardzo wpływa na nasze stosunki choćby towarzyskie… gdy Bóg obdarza nas „jedną brwią” warto coś z tym zrobić. Nie jest to bowiem błogosławieństwo, a przekleństwo. Warto więc głośno i wyraźnie powiedzieć „pęseta niekoniecznie boli”, wystarczy tylko jej umiejętnie używać. Wersja zaś dla panów, jest mocno kontrowersyjna. Ja wiem, sentymenty. Ale „dziewiczy wąs” naprawdę warto zgolić. Wiadomo – pierwszy wyhodowany zarost, super. Poza tym powiadają że od golenia zarost staje się coraz grubszy i ciemniejszy. No właśnie! Przynajmniej nie jest dłużej jakimś meszkiem tylko staje się prawdziwym zarostem! Warto więc stanąć przed lustrem, powiedzieć sobie „stary, bądź mężczyzną” i zgolić ten pierwszy, dziewiczy zarost. Efekt gwarantowany. Od razu inna facjata!

3.    Przyjaźń ze słownikiem ortograficznym. Tak, tak. Jako „grammar nazi” czuję się w obowiązku napisania o tej jakże dla niektórych ciężkiej relacji. Bo nawet nie chodzi o to, czy piszesz gżegżółka poprawnie, ale – motyla noga – pamiętajmy chociaż o podstawowych formach. „Jest napisane” zamiast „pisze”, „wziąć” zamiast „wziąść”, „włączać”, a nie „włanczać”… dużo by wymieniać. W każdym razie przyjaźń wysoce rekomendowana przez profesora Bralczyka oraz Miodka. A ponieważ nazizm nazizmem to – Heil Bralczyk!

4.    Przyjaźń z łóżkiem. I tu zaskoczenie! Bo dlaczego to trudna przyjaźń? Paradoksalnie, na jej prostocie polega jej trudność. Bowiem zaprzyjaźniać z łóżkiem nikogo nie trzeba. Jednak linia między przyjaźnią a miłością jest dość cienką i z upływem czasu jednak przyjaźń ta przeistacza się w kochanie. Ta ewolucja jest ciężka do zahamowania. Już niemowlaki śpią po 13 godzin, wiedząc jakby podświadomie, ze „łóżko nie zadaje pytań”, „łóżko nie  zdradza”, „łóżko zawsze cię pragnie”, „łóżko jest ciepłe”. Dlatego przyjaźń te trzeba dobrze zrównoważyć i nie liczyć, że automatycznie cię wybudzi czy tez powie stanowcze „NIE! Wstawaj!”. Łóżko bowiem zawsze jest na tak. Dlatego czasami trzeba mu po prostu, z bólem serca, odmówić. I tu właśnie zaczyna się największa trudność… Łóżku odmówić się nie da…

5.    Przyjaźń z podstawowymi programami do obróbki zdjęć.
Nie każdy doceni i nie każdy polubi zdjęcie „robione żelazkiem”. Może jestem na tym punkcie wyczulona, ale wrzucając na profilowe fotkę zrobioną Nokią 3310 trudno jest tak naprawdę wyczuć czy ktoś lubi, bo ładne czy lubi, bo cię lubi. Najlepiej mieć dwie te rzeczy naraz. Dodatkowo ważna jest przyjaźń z samowyzwalaczem, domownikiem, KIMKOLWIEK byleby tylko nie robić zdjęcia w lustrze. Z fleszem. No chyba, ze to taki performance. Wtedy pokłony dla awangardy i brawa za wyjście poza schematy.

6.    Przyjaźń z samochodem. Cóż, niełatwa sprawa. Pierwsze spojrzenie – zauroczenie. Drugie – nienawiść. Trzecie – no właśnie trzecie powinno być przyjaźnią… w teorii brzmi cudownie jednak w praktyce wymaga dużo więcej czasu. No chyba ze to jakieś cabrio. Lamborghini. Nówka mercedes. Śliczne BMW. Ewentualnie skromny Ford Mustang model z lat ‘70. Jeśli jednak pozostaje ci auto rodziciela, zaakceptuj je takim jakim ono jest. W każdym razie warto. Warto choćby dlatego żeby przylansić przed rodziną jak bardzo jesteś dobrym kierowcą i jak uczynną osoba deklarując się w święta jako kierowca. True story.

7.    Przyjaźń ze słuchawkami. Ten wspaniały wynalazek nie jest doceniany przez wszystkich. Za przykład podam sytuacje znane z komunikacji miejskiej czy choćby ze spacerów po mieście wieczorami, gdzie ewidentnie ktoś zapomina, że istnieje coś takiego jak słuchawki i puszcza muzykę z telefonu na głośniku. Oj – boli. Boli szczególnie wtedy gdy z głośnika nie lecą miłe ci gatunki, lecz takie, których twe ucho nie zdzierży.

8.    Ostatnia. Przyjaźń ze samym sobą. Do niej po prostu trzeba w życiu dojść, tak jak do wprawy w malowaniu paznokci lewą ręką (prawą dla mańkutów). Nieważne jakimi ścieżkami, nieważne jak długo do tego będziemy docierać, w końcu musi się to stać by żyć w zgodzie ze sobą. I nie chodzi tu o moralne rozdroża, ale także po prostu o zwykłą akceptację siebie, nieważne jak bardzo „zrytą” (może lepsze słowo to bujną?) masz psychikę. W każdym razie, trudna to przyjaźń i wypełniona upadkami, ale przyjaźń warta podtrzymywania. Pamiętajmy jednak żeby nie przegiąć w drugą stronę i aby z przyjaźni aby nie zrodziła się miłość do samego siebie zwana także przez ludzi mądrych narcyzmem. Rozpowiadanie wszystkim jak dobrze czujemy się w swojej skórze, pisanie na facebooku statusów „achh, jestem cudowna/-y. kocham się ♥” to objaw symptomu zwanego „forever alone”  i nie jest zbyt akceptowany przez społeczeństwo. Że ktoś nie ma kompleksów – po prostu widać – i nikomu nie trzeba o tym przypominać. Jeśli jednak o tym mówi przy każdej możliwej okazji – coś jest nie tak i warto sprawdzić czy to jednak nie wołanie o pomoc: „oj powiedz oj powiedz mi jak bardzo jestem piękna!”. Złoty środek wydaje się więc idealny. Horacjuszu – sit tibi terra levis. Niech ci ziemia lekką będzie za ten wynalazek.

piątek, 6 kwietnia 2012

Top 10 world's biggest problems

W ferworze przedświątecznej krzątaniny i tajnych misji jak pomalowanie paznokci albo coś równie absurdalnego - zrobienie ciasta, przygotowałam dla Was listę TOP dziesięciu największych problemów współczesnego świata. Cytując mojego ulubionego wykładowcę życzę "mokrego jajka" i zapraszam:

1.       Skończyłaś/-eś oglądać serial nadrabiając go i zostaje mi czekać na najnowsze odcinki, a one są tylko co tydzień…Tragedia dziejąca się codziennie w domach młodych ludzi. Kwiat kultury polskiej bowiem nie pozostaje spełniony po obejrzeniu tylko jednego serialu. Potrzeba co najmniej trzech topowych tytułów (1 medyczny + 1 komediowy + 1 kryminał/sensacja), aby zaspokoić zapotrzebowanie na "obycie" w amerykańskich serialach.

 2.      " Nie mam się w co ubrać a w dodatku szafa mi się nie domyka." Top problem wśród kobiet. Sprawdzone na własnej skórze. Bez zaplanowania poprzedniego dnia w co się ubiorę już nie wyobrażam sobie wyjścia nigdzie. To jakaś obsesja, zaburzenie psychiczne, choroba cywilizacyjna… obawa przed tym że jakakolwiek część garderoby nie będzie do czegoś pasowała przyprawa mnie o zimny pot. A co jeśli ktoś zauważy, ze moje paznokcie są pomalowane na zielono podczas gdy dziś noszę się w pudrowym różu…?

3.       Laptop przypomina, że zostało 7% baterii, a ładowarka znajduje się tak daleko, że trzeba po nią... wstać z łóżka! Nieodłączny problem osób korzystających z komputera niemalże bez przerwy. Któż z nas nie zna tego bólu? Tego przygniatającego uczucia w klatce piersiowej? Tego drżenia rąk gdy przytrafia się ta sytuacja? Tego powiększenia źrenic, gdy widzimy okienko na naszym ekraniku, że zaraz nasz laptopik padnie? Ech, nie ma co opisywać… nic przyjemnego… I jeszcze ta irytacja gdy nie zdążymy doczołgać się w ostatnim momencie i podłączyć go do zasilania, a on po prostu się wyłącza… Monitor gaśnie… Brr, na samą myśl robi mi się słabo.

 4.       Zaschnął ci lakier do paznokci. To uczucie. To okropne uczucie kiedy kupujesz nowy lakier do paznokci, ale że nie ma okazji by lakier ów pasował Ci do stylówki, po prostu czeka sobie na odpowiednią chwilę. I co? I gdy nachodzi moment ze zaplanowałaś wszystko tak, iż lakier pasuje Ci i do paska, i do sznurówek, a on po prostu okazuje się być gęsty, zaschnięty! Masz wtedy ochotę zrobić z panią z drogerii to samo, co Dexter (nota bene mój ulubiony bohater serialowy) robi ze swoimi ofiarami. Polecam obejrzeć.

 5.   Czytając książkę, rozpraszasz się. Po prostu – kot przychodzi na obchód pokoju, Chuck Norris rozgląda się po Twoim balkonie, a może właśnie Jude Law postanowił porwać Cię na szybki spacer i po prostu zastanawiasz się w co się ubrać. Nieważne. Po prostu rozpraszasz się, jednocześnie nadal czytasz. Po jakichś 2 minutach orientujesz się ze nie masz pojęcia co przed chwila przeczytałaś/-eś! Od dwóch stron tracisz kontakt z fabułą! Irytacja sięga zenitu – musisz cofać się do momentu w którym wiedziałaś o co chodzi, szukanie jego zajmuje Ci kolejne 2 minuty… tak kończy się, że książkę stustronicową czytasz pół roku. 

 6.       Musisz się zatrzymywać, jadąc samochodem. Jestem dość świeżym kierowcą, stad są osoby (zwracam tu uwagę na kochaną płeć brzydką :)), po prostu są osoby które nieważne jak dobrze jeździsz, nieważne, że zdałaś za pierwszym razem zawsze będą patrząc na Ciebie kierującą widziały ten obrazek:





Ale pomińmy tę kwestię. Ważne jest to jak bardzo irytuje mnie gdy muszę się zatrzymywać i wrzucać jedynkę, i ruszać. I znowu to samo, i znowu dwójka, trójka czwórka aż nagle musisz się zatrzymać, bo nie masz pierwszeństwa. I auto cierpi, bo jazda nieekonomiczna, i Ty. Po prostu czasem dobrze być Batmanem i podążyć Batmobilem bez jakichś śmiesznych stopów, które są dla śmiesznych, zwykłych śmiertelników.

 7.       Właśnie posmarowałaś się balsamem i musisz założyć ubrania, a balsam mimo tego jak go reklamowali w TV, nie wchłonął się w 20 sekund. Nie muszę chyba wyjaśniać jakie to nieprzyjemne uczucie, a jednak ten cudowny zapach balsamu wszystko wynagradza... Ech, czego się nie robi by cudownie pachnieć?

 8.        Skończył się limit na serial, który oglądasz online. A ty naprawdę masz ochotę obejrzeć sobie jeszcze jeden odcineczek How I Met Your Mother. Przecież to tylko 20 minut. Nie, i nie szkodzi ze gdyby było bez limitów obejrzałabyś/obejrzałbyś wszystkie sezony na raz. A wtedy… pojawiłby się problem nr 1 (patrz wyżej).

 9.       Skończyłaś/-eś czytać super książkę/oglądać świetny film. Powrót do rzeczywistości jest jakiś niezręczny. Nie masz czego czytać do spania, a masz wrażenie ze drugiej tak świetnej książki nie znajdziesz. (bądź też filmu). I zaczyna się żałoba. Niczym po utraconym, wyimaginowanym przyjacielu. Może wiec po prostu nie czytać żadnych książek i nie oglądać żadnych filmów? Cóż, istnieje teoria brzytwy Ockhama, że podobno te proste wyjaśnienia problemów są najlepsze. 50% Polaków już wybrało tę drogę i nie czyta w ciągu roku nawet kilku stron. A jak z filmami? Legenda głosi, że są osoby, które były po dwa razy na „Kac Wawa”…

 10. Nie ma ketchupu, a chcesz zrobić tosty. Nic. Pustka. Ciemność przed oczami. Ketchup się skończył, ale nikt nie pójdzie po niego do sklepu. Ach te paradoksy. Swoją drogą, nieustannie fascynuje mnie spór miedzy ludźmi mówiącymi "KECZAP", a tymi wymawiającymi nazwę przysmaku „KECZUP”. Zawsze należałam do tych drugich. Ot tak, może to kwestia przynależności kulturowej, a może etnicznej? Hmm… nie wiadomo. Chodzą słuchy, że Ci mówiący "keczap" mają problemy z angielszczyzną, stąd nadrabiają czytając "ketchup" jako "keczap". W ten sposób udowadniają, że przesadnie dbają o końcówki, zaimki przyimki oraz przysłówki angielskie, lecz tak naprawdę zapominają tak banalnej konstrukcji jaką jest ta z „nevertheless” czy też „although”. Skandaliczne!

 BONUS. Dziesiąty największy problem może się także zamienić w problem „Nie ma majonezu”, szczególnie gdy idą święta wielkanocne. Wtedy brak majonezu jest nie do pomyślenia, w ogóle jak można nie zadbać o majonez przed świętami? To tak jakby Robin Hood nagle okazał się zabierać biednym a rozdawać bogatym… Apokalipsa...

środa, 4 kwietnia 2012

"The Help" helps

W zamyśle, a może właśnie braku zamysłu na tym, jakie przestępstwa będę popełniać na tym blogu, jest zdecydowanie krytyka. Krytyka, bo to wychodzi mi nadzwyczaj dobrze :), ale także rzeczy godne pochwały, a na to także mnie stać! Owacje dla mnie!

Ponieważ nadarza mi się oglądać sporo seriali, filmów, słuchać wielu płyt i czytać książki, blog jest chyba idealnym miejscem na podzielenie się wrażeniami z powyższych kulturalnych uniesień.


Zacznę od czegoś, co obejrzałam ostatnio, a właściwie co obejrzałam... w autobusie klasy... PKS.

Zazwyczaj filmy oglądam wieczorami, ba - nocami, bo wtedy wszystko się robi najlepiej, wszystko lepiej brzmi i wygląda, dlaczego - odsyłam do specjalistycznej lektury psychologicznej. Po prostu TAK JEST.

Jednak złamałam tę regułę ostatnio i wyszło z tego coś dobrego. Obejrzałam "Służące" ("The Help").
A misja jaką sobie w tym momencie stawiam przed sobą, to film... polecić, dodatkowo uniknąć tzw. "spoilerów".


"Służące" to przede wszystkim historia i w ogóle - temat - na jaki wcześniej w kinematografii nie trafiłam. I być może jestem ignorantką mówiąc to, ale po prostu nie trafiłam.
Opowieść o sprawach ważnych, o sprawach trudnych, zrobiona jednak z amerykańskim blichtrem, z rozmachem, a więc łatwa w przyswojeniu, pocieszna, miła, przyjemna. Wywołująca uśmiech, trochę spoconych oczu, współczucie, nienawiść - wachlarz emocji.
I tak sobie myślę, że tego właśnie widz najbardziej potrzebuje - świadomości, że film nie jest idiotyczną komedyjką, a jednak wzbudza uśmiech i nie ma się po nim kaca (oraz świadomości zmarnowanego czasu). Jednocześnie film ten przynajmniej daje wrażenie, że nie jest dla wszystkich. Bo - w sumie - nie jest. Bez choćby jakiegokolwiek obycia w historii najnowszej, bez choćby krzty emocjonalności, filmu jak "Służące" nie ma sensu oglądać.

Skąd tytuł posta, już tłumaczę - "Służące" faktycznie pomagają. W roli głównych bohaterek stawiają kobiety - i to dosłownie - bohaterek, nawet nieco "superbohaterek", bo taką okazuje się Skeeter (bez nazwisk - kto obejrzy, ten i tak będzie wiedział), takimi też okazują się wszystkie tytułowe, Służące. Pomagają więc zrozumieć problemy, które dzisiaj wydają się nie do pomyślenia, a jednak pozostałości po nich cały czas błąkają się w świecie, trochę jak kawałki lustra rozbitego przez Królową Śniegu.

O jakich problemach - dlatego właśnie trzeba ten obraz obejrzeć.

Do tego szczypta humoru, ładna rzeczywistość lat 60. ubiegłego wieku, opakowana w piękne wnętrza, piękne (choć niesamowicie próżne) panie, pięknych panów, piękne wozy, wszystko pięknie skontrastowane z brzydką rzeczywistością Służących.


A tak naprawdę polecam "Służące" ze względu na to, że to film, którego nie chciało mi się wyłączać gdy dojechałam na miejsce i musiałam wysiadać z autobusu. Co więcej, resztę obejrzałam na jednym tchu i nie było chwili, w której żałowałam, że ten film włączyłam.
Zasiadajcie więc, obywatele, do "Służących"!

Obserwatorzy